2020-12-05
2021-03-16
Carlo Sini

Moc dyskursu

Pierwodruk: La potenza del discorso, „Il Pensiero. Rivista di filosofia” 2019 nr 58, s. 179–181.

Massimo Adinolfi w swojej bogatej, złożonej i inspirującej refleksji1 odnosi się do kilku passusów mojego tekstu i czuję się zobowiązany na te uwagi odpowiedzieć. Moją odpowiedź uczynię tak syntetyczną, jak tylko potrafię, ponieważ, jak doskonale pokazuje tekst Adinolfiego, łatwo jest się rozumieć i nie rozumieć jednocześnie, a także – często – i vice versa verba sunt meretricula.

Zacznę od poznania i pytania („najważniejszego”, do którego „wszystko się sprowadza”). Przypominam praecisio Charlesa Peirce’a: każde działanie ogranicza pole własnych zainteresowań – „znosi” (jeśli można tak powiedzieć) i pomija. Spróbuj zrobić coś, do czego ta zasada nie miałaby zastosowania… Właśnie. Uważaj – czy da się tego uniknąć? Czy można uniknąć nieodzownej „fragmentaryczności” poznania? Tutaj postawię kropkę.

Jeżeli nie jestem tylko moją dualnością, to po co wychodzić od siebie? Zamiast tego lepiej byłoby wyjść od innego, by ewentualnie dojść do siebie. To dziwne, ale wydaje mi się, że mówię dokładnie to samo – z tą tylko różnicą, że według mnie istnieje coś „nieodwołalnego”, czego nie jesteśmy w stanie przyjąć ani odrzucić. Nawet Massimo Adinolfi nie będzie mógł tego zrobić. Nie chodzi o zasadę, fondamentum inconcussum, o żaden absolut (rozczulają mnie ci, którzy wciąż wyrażają się w tych kategoriach), ani tym bardziej o kartezjańskie cogito. Chodzi o to – mówiąc prostym językiem potocznym – że to inni mnie wyciągnęli na ten świat, dali mi klapsa, umyli mnie, okryli, nakarmili, zwracali się do mnie po imieniu, czyniąc mnie w ten sposób jednym z nich – i ta historia trwa tak naprawdę do dziś, a jej częścią stały się wszystkie moje „momenty poznania”, włączając w to niniejszą refleksję. Jestem nieodwracalnie tu dla kogoś „innego” jeszcze zanim stanę się „mną”; „innego”, który od zawsze przejawia się w każdej mojej akcji i reakcji, racji i pomyłce, słowie i milczeniu. Żyjąc, nie robię nic innego, jak tylko „przepracowuję” tę zależność, dostarczając jej powodów, źródeł i kierunków, a w końcu również i przyczyn. Tak właśnie dochodzę do „mnie” (jak mówi Adinolfi), a proces ten nigdy się nie kończy, nigdy nie docieram do celu, bo o czasie decyduje inny, suweren drugiego człowieka – ten inny, który łaskawie ukazuje mi swoją obecność w słowie, jakie do mnie kieruje. Tak stałem się swoim „dyskursem”, który nieustannie wykorzystuję (choć zazwyczaj nigdy tak naprawdę mu się nie przyglądam, to znaczy nie „poznaję go”): z jednej strony niczego innego nie mógłbym zrobić, z drugiej zaś robię to nader chętnie, ponieważ – co zrozumiałe – praktyki dyskursywne sprawiają mi radość. W ten sposób, mówię sobie, docieram do siebie, do tego, czym „ja” jestem, co „ja” mówię i co „ja” myślę. Czy mogłoby być inaczej? Mówić i negować zarazem? (W pewnym sensie, myśląc nad tym „filozoficznie”, czego mnie nauczono, w zasadzie nie robię nic innego.)

Oczywiście mógłbym spróbować wyrazić powyższą myśl, czyniąc wiele odniesień do naszej wybitnej kultury, do jej głębokich, poruszających tekstów, ale staram się opowiedzieć o tym wszystkim prosto, a robię to w pośpiechu, co – kto wie – być może przyczyni się do uniknięcia nieporozumień.

Chciałbym dodać coś, na co Adinolfi – tak uważny i uprzejmy w stosunku do mojej osoby – zwraca uwagę jako na to, czego wymagam (przede wszystkim od siebie samego), a mianowicie na fakt, by nie zapominać siebie, nie milczeć przed samym sobą, że jesteśmy ograniczeniem żywego ciała i myślącego podmiotu w taki sposób, w jaki nim był i w jaki jest, jako produkt pracy życia powierzonej przez „innego” „innemu” własnego pochodzenia. Tym więc jestem (to znaczy tym, kto mówi, że jest taki a taki) i to właśnie w ten sposób zachodzą w życiu wszystkie moje spotkania z innymi oraz z tym co, mówiąc nieco emfatycznie, nazywam światem. I to właśnie w ten sposób spotykam nasz temat: teatr i filozofię. Nie mogę uciec od owej wypracowanej już wierności wobec tego, co „inny”, na dobre i na złe, uczynił ze „mnie”.

Była mowa, że teatr zawsze był także tym, co uczynią z niego widzowie (i niezliczone inne zabiegi i dyskursy). Zgadzam się z tym bez reszty. To właśnie w widzach, w każdym z nich, w owym ograniczeniu ich żywych ciał i ich wiedzy, teatr żyje i ulega nieustającej przemianie, przypominając siebie samego w sposobach, na jakie to czyni i może czynić. To samo można oczywiście powiedzieć o filozofii. W tej kwestii moje poglądy są bliskie refleksji i doprecyzowaniu poczynionemu przez Antonia Attisaniego2. Przestałem wierzyć w to, że jakikolwiek dyskurs może jakimś cudem mieścić w sobie „prawdę” pytania i odpowiedzi. Nie wydaje mi się też możliwym nadanie żadnego sensu owemu rzekomemu pojęciu prawdy, do której moglibyśmy dotrzeć lub nie. Jedyne, czego możemy dowieść na temat danego dyskursu, to – jak powiedziałby Adinolfi (i w tej kwestii całkowicie się z nim zgadzam) – jego „moc”. Dostałem jakiś język, kulturę, historię, a jeszcze wcześniej – żywe ciało. Czy wyposażony w to wszystko zmierzam nieustannie na spotkanie i robię to, co (jak sobie powtarzam) muszę i mogę, wnosząc swój wkład we wspólne życie „rzeczy”: teatru, filozofii, ich powiązań, ich przeznaczenia? Zabierając głos, biorę na siebie mniejszą lub większą odpowiedzialność – tak mnie nauczono, sprawiono, iż wierzę, że tak trzeba. To, co otrzymałem, jeśli zrobię z niego właściwy użytek, będzie chroniło mnie przed niedorzecznym domaganiem się tak zwanej i rzekomej prawdy absolutnej, do której często dąży się po cichu, nieświadomie, zakładając po prostu, że nie muszę uważnie przyglądać się własnym, formułowanym w języku myślom. Tymczasem mówię w imieniu obcych esencji (jak powiedziałby Marx, czerpiąc inspirację z Hegla) – „teatru”, „filozofii”, „historii”, „myśli”, „sztuki”, „logiki”, „estetyki”… „Na mą cześć, przyjacielu, nie masz tego wszystkiego, o czym mówisz”3.

Odpowiadając Adinolfiemu, sugeruję, jak mniemam, także możliwą odpowiedź na uwagi, jakie z właściwą sobie celnością i hojnością kieruje pod adresem mojego tekstu Vincenzo Vitiello4. Moja wdzięczność jest równie wielka jak podziw i uznanie dla dorobku całego jego życia, który, jak sądzę, mam szczęście znać dosyć dobrze.

Vitiello deklaruje, że moje tezy są mu „historycznie” obce, choć przyznaje, że jest nimi zafascynowany. To perspektywa – precyzuje – która nie jest „indywidualna” i właśnie w tym sensie – jeśli dobrze rozumiem – powinna być rozumiana jako „historyczna”, czyli właściwa danej epoce – epoché w sensie bardziej Heideggerowskim niż Husserlowskim. Początek, podobnie jak „natura” Heraklita, uwielbia się chować i robi to zgodnie z „kolorem” (chroma) epok – albo, jak mawiamy my – „historycznie”. Nie wiem, czy właściwie to zrozumiałem. Jeśli tak, podzielam tę myśl. Jednak wnioski, do jakich dochodzi Vitiello, ukazują pewną różnicę. Ja również, odwołując się do Giambattisty Vika, jestem świadomy, iż tworzę i wyobrażam sobie dyskurs, którego „kolor” jest właśnie „historyczny” i właśnie na tym polegają jego specyfika i prawdziwość. Niemniej jednak ten poziom świadomości (poznanie – jak mówi Adinolfi) sprawia, iż (ja, osobiście) dystansuję się wobec wniosków Vitiella.

Mam na myśli przede wszystkim jego rozważania na temat przyszłości, możliwości bycia, prawdopodobieństwa, bólu i nadziei – czyli pomysł poszukiwania wgłębi „niekompletnych i ułomnych” fragmentów teraźniejszości, uruchamiając „rzecz” zamiast ograniczać się do „sygnalizowania” jej czy nadawania jej sensu. Wydaje mi się zresztą, że nadawanie jej sensu samo w sobie jest już jej uruchamianiem, jeśli przyjąć – za Peirce’em – że jej sens leży wyłącznie w wywoływanych przez nią przyszłych konsekwencjach. To właśnie miałem na myśli, kiedy używałem słowa „moc” w dyskusji z Adinolfim i dotyczy też tekstu Vitiella; to ma i będzie miało taką moc, jaką będzie miało – nie mnie o tym sądzić. „Każda rzecz jest tam, gdzie przynosi efekty”. Na co innego można mieć nadzieję? Jaką inną wiedzę można posiąść?

Tutaj moje „indywidualne” bycie się zatrzymuje. Nadzieje Pawła stały się dla mnie, po części, martwym słowem – i mówię to bez żalu ani poczucia satysfakcji. Tak się po prostu stało i „ja” nie mam nic przeciwko temu. „Słowo swe powiedz i złam się”5.

O autorze

Z języka włoskiego przełożyła Katarzyna Woźniak, współpraca Aleksandra Koman