2020-12-05
2021-03-15
Leszek Kolankiewicz

Kadysz

„Gente Iudaeus, natione Polonus”: z pochodzenia – Żyd, narodowości polskiej. Tak się przedstawił w rozmowie z Tadeuszem Sobolewskim – od razu, na samym początku, już w trzecim zdaniu. Ale wtedy Flaszen już od ćwierćwiecza mieszkał w Paryżu, i jako Polak żyjący za granicą został dziesięć lat wcześniej odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Zasługi RP. W rozmowie z Sobolewskim odsłonił swoje rodzinne korzenie i opowiedział o dziadku, też Ludwiku, mieszkańcu Szczakowej – na pograniczu i to nie byle jakim, bo w Trójkącie Trzech Cesarzy. Tylko dlaczego przedstawił się po łacinie? Czy dlatego, że oryginalną formułę pamiętał jeszcze z czasu studiów polonistycznych – z zajęć o literaturze renesansu, wyjętą z pism Stanisława Orzechowskiego, też człowieka pogranicza, i już wtedy przerobioną na własny użytek? A może raczej skrócił znaną, powtarzaną jak porzekadło, prezentację anonimowego mieszkańca Rzeczypospolitej, jeszcze szesnastowieczną, którą w Bożym igrzysku przytacza Norman Davies: canonicus cracoviensis, natione Polonus, gente Ruthenus, origine Iudaeus – kanonik krakowski, narodowości polskiej, rodem – Rusin, Żyd z pochodzenia. Ta prezentacja może by jeszcze lepiej do niego pasowała, nawet jeżeli nie był kanonikiem i nie urodził się na Rusi. Ale był tym, kogo Francuzi nazywają klerkiem – niezależnym intelektualistą: był intelektualistą z Krakowa. Był też znawcą i miłośnikiem literatury i kultury rosyjskiej: po rosyjsku mówił płynnie, Puszkina recytował z pamięci, pierwszy w Polsce tłumaczył Bachtina – już w latach sześćdziesiątych. Te przekłady to były fragmenty Problemów poetyki Dostojewskiego, co miało ścisły związek z powstającym w Teatrze Laboratorium spektaklem Apocalypsis cum figuris, w którym nie tylko rozbrzmiewały oskarżenia z Wielkiego Inkwizytora, ale też który wynikał z tego dialogowego sposobu odczuwania świata, jaki Bachtin odkrył u Dostojewskiego. Zresztą Dostojewskiemu pozostał Flaszen wierny, adaptował go i wystawiał uparcie, ze trzy razy: w Nantes, w Palermo, w Krakowie. Pociągało go też prawosławie, wschodni ojcowie i hezychaści, ale może przede wszystkim przez wspomnienia z dzieciństwa, kiedy często był słuchaczem cerkiewnych śpiewów.

Jako dziesięciolatek został wraz z rodzicami wywieziony ze Lwowa, zajętego przez Armię Czerwoną – jako tak zwany spiecposieleniec: właśnie chyba z powodu żydowskiego pochodzenia – daleko do lasów w Republice Maryjskiej, już na lewym brzegu Wołgi, ale jeszcze przed Uralem, gdzie czas jakiś mieszkali w drewnianych barakach pod czujnym okiem enkawudzistów. Kiedy pewnej zimy razem odwiedziliśmy Ławrę Troicko-Siergijewską, w której Paweł Florenski widział „rosyjskie Ateny” i dla której Rublow namalował natchnioną Trójcę Świętą, gdzie jednak dziś już jej nie ma, gdzie pozostał tylko ikonostas wykonany według pomysłu Rublowa i może pod jego kierunkiem, dość okopcony, obiad zjedliśmy w restauracji już za murami okalającymi monastyr. Byliśmy tam tego dnia jedynymi gośćmi, bo mróz i śnieg odstraszały zwiedzających, toteż i kelner, i szatniarka strasznie celebrowali swoje powinności – ona wręczając nam z namaszczeniem gardierobnyje nomierki. Ale nasze zimowe okrycia odbieraliśmy w pośpiechu, żeby zdążyć do Moskwy jeszcze przed zmrokiem. I chyba kiedy przejeżdżaliśmy przez Puszkino, dawną siedzibę osławionej szkoły NKWD, Ludwik wykrzyknął, zdjęty zgrozą: „Nie oddałem numerka!”. Ja na to – jak z Mrożka: „No, to ona teraz pójdzie przez ciebie siedzieć”. Ale żart był może trochę zbyt okrutny. Bo w Ludwiku ciągle łatwo budził się strach cudem ocalałego z Zagłady, w dzieciństwie pilnowanego w zapluskwionym baraku przez enkawudzistę z psem. Mogli oddalać się od leśnej osady najwyżej na dwa kilometry: chodził na jagody – dla niego była to kraina, gdzie zawsze rosną poziomki.

Ale potem zostali przesiedleni hen na południowy-wschód, do Andiżanu w Uzbekistanie, między Tien-szanem a Ałtajem. Miasto było starożytne co się zowie, wciąż całe z gliny, położone wśród upraw bawełny i winorośli, z orientalnym bazarem, wielbłądami i osłami, z mężczyznami w kolorowych chałatach, z kindżałami za pasem, w haftowanych tiubietiejkach na głowie, z zakwefionymi kobietami. To tam urodził się Babur, emir Fergany, Mawarannahru i Kabulu, padyszach, założyciel indyjskiej dynastii Wielkich Mogołów, który w swoich pamiętnikach napisał: „Nie jest człowiekiem, godnym tego imienia, kto nie widział Andiżanu – kto Andiżanu nie wspomina w swych niebiańskich wędrówkach”. To była wieża Babel: Uzbecy, Ujgurzy, Kirgizi, Tadżycy, Tatarzy, Mongołowie, Ormianie, Rosjanie, no i bucharscy Żydzi. Jednak w większości muzułmanie. Kiedy całe lata później byliśmy razem na konferencji zorganizowanej przez Yeditepe Üniversitesi w Stambule, w jakimś momencie zagadał do gospodarzy w nieznanym mi języku. W pierwszej chwili nie wierzyli własnym uszom, a potem pokraśnieli z zadowolenia. Mówił po uzbecku, a oni go rozumieli. Strasznie mu się to spodobało i przez następne dni wciąż i wciąż sobie przypominał jakieś wyrazy i całe zdania. Promieniał, chodził dumny jak paw.

Ludwik Flaszen w Stambule. Fot. Leszek KolankiewiczDo Muzeum Adama Mickiewicza w dzielnicy Tarlabaşı zbliżaliśmy się chyba od nietypowej strony, schodząc w dół ulicą domów schadzek, a potem przedzierając się przez bazar i przemierzając jakiś plac, na którym kury coś rozdrapywały i dziobały. I wtedy przypomniał się nam ten list poety, w którym pisał o placu targowym pokrytym grubą warstwą błota czy nawozu wymieszanego z pierzem, gdzie pośród gromad drzemiących psów przechadzały się kury i indyki – zupełnie jak na Litwie. A już w samym muzeum przy ulicy Tatlı Badem (Słodkich Migdałów) – replice domu, który Mickiewicz z towarzyszami wynajął na ostatnie, jak się miało okazać, trzy tygodnie jego życia – pomyśleliśmy o tych izbach karczemnych na Ukrainie, z jakimi skojarzyło się gościom jego wnętrze. Wieszcz mieszkał w Stambule podle, bo nie chciał, żeby rodacy myśleli, że dał się kupić którejś ze zwaśnionych stron za wygodne mieszkanie; no i za zdrowy wikt. W podziemiach muzeum urządzono symboliczną kryptę – miejsce, gdzie trup Mickiewicza, umieszczony ze względów sanitarnych w trzech trumnach, miał ponad miesiąc czekać, aż się rodacy przestaną kłócić o to, gdzie jako narodowa relikwia ma zostać pochowany. Ale myśmy z Flaszenem w to powątpiewali, skoro przecież Armand Lévy, uczestnik i animator wydarzeń, mówił, że ta ogromniasta trumna stała przy bramie od ulicy.

W Stambule odwiedziliśmy, oczywiście, ów ni to meczet, ni to kościół Hagia Sophia (Świętej Mądrości), wtedy jeszcze muzeum. Namówiłem Ludwika, żeby pójść do pobliskiego Błękitnego Meczetu – bezpośrednie sąsiedztwo wymusza porównania. Ale u wejścia zaczął się wahać: „Idź sam” – powiedział. Zrazu nie wiedziałem, czy to wahanie Żyda pod meczetem, czy raczej bezwyznaniowca, który – jak potem zwierzył się Sobolewskiemu – zatrzymuje się na progu każdej świątyni: kościoła, cerkwi czy synagogi. Dopiero po chwili zaświtało mi, że może chodzić po prostu o buty: meczet był czynny i żeby do niego wejść, trzeba było zzuć buty. Flaszen miał wtedy już siedemdziesiąt dziewięć lat: był, co prawda, w bardzo dobrej formie, jednak mógł najzwyczajniej mieć kłopot ze sznurowaniem butów. Ja byłem zaledwie 50+, więc niewiele myśląc, po prostu ukląkłem przed nim i rozsznurowałem mu buty. Przypomniała mi się potem ta scena, gdy czytałem jego opowieść o paryskim pomniku Montaigne’a, siedzącego z nogą założoną na nogę, którego wystający trzewik przechodnie wypolerowali swoimi dotknięciami na błysk; i on, ilekroć przechodził rue des Écoles, tego nie zaniedbywał, oddając w ten sposób cześć temu sceptykowi, praktykującemu swoją filozofię na gruncie sztuki życia – jak jakiemuś świętemu. Ja zawsze jeszcze przechodzę tam na drugą stronę ulicy, gdzie przed siedzibą Collège de France znajduje się zielony skwer Michela Foucaulta, wielkiego krytyka i archeologa dyskursu. Flaszen też był praktycznym sceptykiem, eseistą i felietonowym krytykiem dyskursu. Wystarczy zajrzeć do jego Cyrografu: Popołudnia Pieniacza i Moralia zaświadczą.

Iście barokową mi napisał dedykację na trzecim wydaniu Cyrografu, zmienionym i poszerzonym, między innymi o obszerne fragmenty legendarnej Głowy i muru, której nakład poszedł w 1958 roku, wskutek decyzji gomułkowskiej cenzury, na przemiał: „woduiście, w szamańskim zawirowaniu, z zawsze serdeczną przyjaźnią – brat w guślarstwie”. (Ten woduista wziął się nie tylko z moich kontaktów z haitańską grupą Sen Soley ‹Święte Słońce›, skupioną wokół Tigi i Maud Robart, grupą, z którą zawarłem znajomość w czasach Teatru Źródeł, ale też dlatego, że w „Dialogu” opublikowałem tłumaczenia klasycznych prac o vodou Alfreda Métraux, Louisa Marsa, a przede wszystkim Mai Deren). Nie jest chyba jasne, który z nas miałby się znajdować w szamańskim zawirowaniu – może i ja, i on, obaj razem? Ludwik pasjonował się szamanizmem co najmniej od czasu, gdy w roku objęcia Teatru 13 Rzędów w Opolu sprawił sobie Proischożdienije tieatra (Pochodzenie teatru) Arsienija D. Awdiejewa z trzecim rozdziałem poświęconym tajnym stowarzyszeniom, przedstawianiu duchów, szamanom i czarownikom, których ukazano na rycinach zestawiających szamanów indiańskich i syberyjskich. Gusła w tej dedykacji zostały, oczywiście, przejęte od Mickiewicza – z Dziadów, a z kolei brat – ze Święta Grotowskiego. Ale Flaszena nie ożywiał tak okultystyczny czy magiczny duch jak Grotowskiego, nawet jeżeli w 1963 roku napisał felieton pod znamiennym tytułem Teatr skazany na magię – tytułem, który został potem rozszerzony na cały tom jego recenzji i komentarzy teatralnych. „Teatr jest w świetle rozumu instytucją podejrzaną” – pisał; a jest taką, bo wytwarza wspólnotę, w której „zbiorowość potwierdza własną tożsamość” dokładnie w taki sposób, jak wszędzie tam, gdzie wytwarzają się kolektywne moce: „Teatr z natury swej przenika się ze wstydliwą dla nas, cywilizowanych, sferą magii”. Jednak chociaż Flaszen był autorem Cyrografu, to sam raczej w Grotowskim upatrywał tego szalonego artystę z Doktora Faustusa Manna, który dla spotęgowania mocy twórczych podpisał pakt z diabłem, natomiast sobie skromnie wyznaczał rolę humanisty, ze zgrozą spisującego wzlot i upadek potępieńca.

Zresztą Flaszen pięknie wywiązał się z tego zadania, pisząc swoje magnum opusGrotowski & Company. Źródła i wariacje. Pracował nad nim wiele lat: wydanie polskie, wydanie włoskie i wydanie francuskie ukazały się cztery lata po wydaniu angielskim, którego spiritus movens był Eugenio Barba, i zbierały teksty powstałe w ciągu ponad półwiecza: najstarszy jest z 1957, najnowszy bodajże z 2011 roku. (Potem jeszcze w Brazylii wyszło tłumaczenie portugalskie, a w Argentynie – hiszpańskie). Wydanie włoskie, pod redakcją profesora Franca Perrellego, poprzedziło nadanie autorowi przez Università degli Studi di Torino doktoratu honoris causa. A na francuski rzecz przełożył Erik Veaux, tłumacz Witkacego, Borowskiego i Białoszewskiego – też odznaczony Orderem Zasługi RP – z którym poznali się w Opolu, dokąd on zawitał za sprawą Barby w 1963 roku. Kiedy mieszkałem w Paryżu, spotykałem ich obu: Flaszena i Erika Veaux – po pięćdziesięciu latach nadal trzymali się razem, stanowili pocieszny tandem. Grotowski & Company to nie tylko jedno z najważniejszych opracowań na temat Teatru Grotowskiego, którego Flaszen był współzałożycielem i kongenialnym komentatorem – to on wymyślił hasło „teatr ubogi” – ale też wybitny komentarz do dziejów kultury polskiej tamtych czasów: czasów Gomułki, Gierka, Kani i Jaruzelskiego. Żeby się o tym przekonać, warto zajrzeć do obszernych esejów: Dzieci Października patrzą na Zachód (drukowanego swego czasu w trzech częściach przez „Gazetę Wyborczą”) i Grotowski ludens, krótszego O duchu zabaw w PRL czy do całkiem już krótkich Addendów, no i do wspomnianej tu parokrotnie rozmowy z Sobolewskim Trzewik Montaigne’a (też opublikowanej w „Gazecie Wyborczej”). Wśród addendów jest nota o słynnej krakowskiej szkole krytyków, do której Flaszen należał obok Andrzeja Kijowskiego, Konstantego Puzyny i Jana Błońskiego; wszyscy oni byli uczestnikami powojennego seminarium Kazimierza Wyki na krakowskiej polonistyce. W Epitafium dla Wyki, które po śmierci nauczyciela opublikował w 1975 roku w „Odrze”, napisał, że byli dumni, mogąc jako studenci wejść w dialog z wielkim historykiem i krytykiem, który „na nowo wykładał tradycję, ukazując jej żywotność, a nowatorstwo legalizował, przerabiając je na tradycję”. I to właśnie od niego przejął jako autor Grotowski & Company. Flaszen był polonistą z wiedzą, właśnie tak jak u Wyki, głęboko posadowioną w modernizmie, a zarazem otwartym na wszelkie dwudziestowieczne awangardy. Chyba w każdej rozmowie zawstydzał mnie, odwołując się do rozległej erudycji historycznoliterackiej: sypał cytatami z Schopenhauera i Nietzschego – tego w młodopolskich przekładach Berenta i Staffa – z Wyspiańskiego i Żeromskiego, i oczywiście z Brzozowskiego, ale też z Witkacego i Gombrowicza – jak z rękawa. Wydawało się nawet, że on – krytyk piszący (po Mrożku) recenzje teatralne dla „Echa Krakowa” – literaturę przedkłada nad teatr. Pośrednio przyznał to, wyznając, jak wiele jego edukacja teatralna zawdzięczała przyjaźni z Puzyną, cieszącym się już jako student renomą znakomitego krytyka teatralnego; podziwiał Puzynę, który potem zafascynował się teatrem studenckim, zakorzenionym społecznie i politycznie zaangażowanym. On sam był z duszą i kośćmi człowiekiem romantycznego teatru archetypów. W jakiejś mierze był podobny do tytułowego bohatera Studium o Hamlecie, jakie w 1964 roku wystawili w Opolu, Hamleta, który w ich ujęciu był typem książkowym, inteligenciakiem pogardzanym przez nadwiślańskie pospólstwo, cadykiem klepiącym przemądrzałe frazesy – Żydem!

Flaszen był człowiekiem słowa. Jego testament to Księga. Jej pierwodruk z 1973 roku w „Odrze” mam cały pokryty gorączkowymi podkreśleniami, a na wąskich marginesach trzema czy czterema wypiskami z Schulza, z którego fantazjami o Autentyku z Sanatorium pod Klepsydrą od razu mi się ona skojarzyła. Pokazałem je autorowi, kiedy rozmawialiśmy we Wrocławiu: jeden z nich przejął i dodał potem jako motto Księgi. Na polskim wydaniu Grotowski & Company napisał mi dedykację „z przyjaźnią i z podzięką za partnerstwo w rozmowie – w dialogu”: ten dialog to jakby wyższy stopień intelektualnej rozmowy, aluzja do Bachtina, napęd wzajemnego stawania się w obcowaniu. Między nami zaczął się jeszcze w latach siedemdziesiątych, kiedy dla TVP Wrocław poprowadziłem gościnnie rozmowę z nim – i trwał kilkadziesiąt lat. (Flaszen napisał w 1978 roku przedmowę do mojej debiutanckiej książeczki Na drodze do kultury czynnej). Nasza rozmowa Słowo o teatrze ubogim inaugurowała w 2007 roku działalność wrocławskiego Instytutu im. Jerzego Grotowskiego; ukazała się najpierw w „Didaskaliach”, a potem Flaszen przedrukował ją w Grotowski & Company. Po kilku latach „Didaskalia” opublikowały jeszcze inną naszą rozmowę, odbytą w Instytucie: Dostojewski – Wielki Inkwizytor – teatr.

Dopóki mieszkał w Polsce, nie mówił o swoim żydowskim pochodzeniu, nawet ogródkami. Pierwszy raz napomknął coś o tym, gdy spotkaliśmy się w Paryżu. Ale wówczas nosił się raczej jak rosyjski emigrant i pod pachą trzymał plik gazet wydrukowanych cyrylicą. Pisał:

Święta Rusi Przeklęta
samozwańcza matko moich lat pomiędzy dzieckiem
a wyrostkiem
czemu osaczasz wyobraźnię
starzejącego się człowieka…
Z matuszką Rosją głodowaliśmy przy jednym stole
ciągnęła mnie za ucho naszeptując mi wiersze
w słodkiej mowie Puszkina
i odtąd żadna mowa nie będzie mi dostatecznie śpiewna
prawdę i fałsz intonująca z taką samą nieodpartą muzyką
jak gdyby muzycznością była esencja rzeczy.

Żyda – i może nawet rebe pochylającego się w jesziwie nad jakąś zawiłą talmudyczną kwestią – zobaczyłem w nim dopiero, kiedy pewnego razu w 2014 roku spotkaliśmy się w Sip Babylone – ni to barze, ni to cukierni przy bulwarze Raspail, naprzeciwko skweru Boucicaut – gdzie Flaszen zwykł się umawiać, bo mieszkał dwie przecznice dalej. Przyniósł z sobą w skoroszycie wydruk pewnej rozmowy, opublikowanej przez „Widok”, i parę razy podnosił kwestię, że jest to pismo Instytutu Badań Literackich PAN. (Miało to dla niego jakieś zasadnicze znaczenie chyba dlatego, że dyrektorem IBL-u był przez prawie dwie dekady Wyka). Uparł się zacytować wszystkie te zdania, gdzie była mowa o queerowaniu – wyraz ten wymawiał nie z angielska, tylko uparcie po słowiańsku, w dodatku dokładnie, nie połykając żadnej głoski. Ponieważ cytatów było od groma, nasza rozmowa zaczęła się wlec – jak nigdy dotąd. I wtedy dostrzegłem – po czterdziestu latach naszego dialogu – że ukończywszy swoje magnum opus, stał się człowiekiem pisma i litery, zasklepił w tradycji, którą legalizował.

Pięć lat wcześniej los rzucił nas razem do Delf. W tamtejszym słynnym centrum kulturalnym (ECCD) mieliśmy obaj wystąpienia w ramach XIV międzynarodowych spotkań na temat dramatu antycznego Ksénos – métoikos (Obcy – imigrant). Wczesnym rankiem, zanim jeszcze zbocza Parnasu ogarniał lipcowy skwar, wypuszczaliśmy się na zwiedzanie: a to świętego źródła Kastalia – co prawda, nie jako poeci (chociaż Flaszen pisał wiersze, do szuflady, na początku lat pięćdziesiątych, a potem wystawiając Marzycieli), ale jednak jako ludzie słowa; a to świętego okręgu Apollona; a pewnego dnia – dzięki uprzejmości Michała Klingera, teologa prawosławnego, ówczesnego ambasadora w Atenach – nawet Groty Korykejskiej, o której tyle wcześniej czytałem w porywającej książce Kerényiego o Dionizosie. Święta droga, prowadząca do ruin świątyni, gdzie w adytonie na trójnogu siadywała Pytia, pnie się pod górę, Ludwik jednak radził sobie z tą wspinaczką nadspodziewanie dobrze. Dotarliśmy do miejsca, gdzie był pępek Ziemi, zlokalizowany przez dwa orły Zeusa, gdzie stał złoty posąg Apollona i gdzie miał się znajdować grób Dionizosa. Pauzaniasz podaje, że na frontonach drugiej świątyni Apollona umieszczone były z jednej strony płaskorzeźby przedstawiające Artemidę, bliźniaczą siostrę Apollona, ich matkę Latonę, no i oczywiście Apollona z muzami, a z drugiej strony – Dionizosa z tyjadami, a więc – jak dopowiada w swym fascynującym studium Walter Otto – tego boga, gdy owładnął nim szał. Bo zimą w Delfach, choć to było sanktuarium Apollona, zamiast apollińskich peanów śpiewano dionizyjskie dytyramby. I gdyśmy tam stali, próbując się rozeznać, gdzie co było, na jednej z kolumn dawnego perypteru, sterczących teraz jak kikuty, przysiadł jakiś ptak i zaśpiewał.

Dotarło wtedy do nas obu, że mylił się Nietzsche, przeciwstawiając sobie w Narodzinach tragedii żywioły apolliński i dionizyjski: obrazowy i muzyczny. Chyba nigdy w życiu nie miałem tak barwnych i plastycznych snów, jak w domu gościnnym owego europejskiego centrum kulturalnego w Delfach, z pięknym widokiem na Zatokę Koryncką. To żywioł obrazowy, snu. Ale ptak na kapitelu kolumny, celującej w niebo, to przypomnienie żywiołu muzycznego, upojenia. Przeobraził nas mocą swego czaru w mimowolnych towarzyszy Dionizosa. Słynna chwila. Toteż kiedy potem wspięliśmy się jeszcze wyżej, do ruin kamiennego teatru, patrzyliśmy na cały święty okrąg Apollona już jak nietzscheańskie bachantki, uganiające się po górach i widzące w dolinie obraz Dionizosa. Ofiarowując mi dziewięć miesięcy później egzemplarz pierwszej, angielskiej wersji swego magnum opus, Ludwik w dedykacji – chyba najpiękniejszej, jaką mi napisał – apelował: „abyś nie zapomniał, co – i jak! – śpiewał ptaszek na szczycie świątyni Apolla w Delfach”. Jakoż nie zapomniałem – i teraz opowiadam.

Jest w Przejściu Żelaźniczym we wrocławskim rynku Czytelnia im. Ludwika Flaszena. W niej między innymi prywatny księgozbiór patrona, ale tymczasem tylko wrocławski, jeszcze nie paryski: to siedem tysięcy woluminów w kilkunastu językach, w tym, rzecz jasna, francuskim i rosyjskim, a nawet uzbeckim. Gdy długowieczny Flaszen odchodził w Paryżu ze świata, nosił już dziewiąty krzyżyk. Ale w tej Czytelni nadal jakby wiedzie swoją wrocławską egzystencję, żyjąc tam życiem teraz już może jakoś relatywnym. Omroczony cieniem śmierci, jednak nie całkiem umarły, zatopiony w lekturze piewca Księgi wciąż marzy – niepoprawny miecztatiel – o świętym oryginale, przeszukuje własny księgozbiór, w którym znajduje jednak tylko skażone kopie, nieudolne falsyfikaty, apokryfy staczające się w codziennej naszej apokalipsie w upadek. Odmawiam teraz za niego kadysz. Niech przez karty tych książek przejdzie wiatr, ruah: wiatr, tchnienie, dech i duch, niech wstaną z nich obrazy, wypuszczając spomiędzy kolumn liter klucze jaskółek i skowronków – i tego ptaka, który powraca na szczyt kolumny świątyni w Delfach, żeby zaśpiewać upajający dionizyjski dytyramb.

O autorze