2021-12-22
2022-01-19
Wacław Sobaszek

Czy mógłby?

 

Noc.
Teraz już razem rośniemy, krążymy
kartofle, ludzie, psy, dachy…
Kto idzie? Kto oddycha?
                               i dalej –
gałąź, daj mi łapę
nie nadeptujmy na siebie,

moja nogo kamienna

koro, rybo
mów mów byle co…

czujecie, jak nam serce bije
pod łuskami, pod muszlami

ach, ten niepokój
odrzućmy –
umieramy razem.

(Miron Białoszewski: Noce nieoddzielenia)

Natura umiera, Ziemia umiera. Czy parateatr, tamten sprzed niemal pół wieku, mógłby w tej sytuacji jakoś pomóc, zaradzić? W porównaniu do lat siedemdziesiątych, dzisiejsze czasy, to czasy jeszcze większego wyalienowania człowieka z przyrody. Ludzie mają teraz inne zwyczaje, bardziej boją się jej, nie potrafią z nią obcować, izolują się, tworzą jeszcze bardziej sztuczny świat. Ale zarodki tego wszystkiego były już wtedy. Także zarodki myślenia o jakimś remedium.

„Special Project”

Wiosną 1975 roku wziąłem udział w tygodniowym Special Project w Brzezince i dzięki temu przekonałem się, że można mieszkać tak długo bez prądu i wody w kranie. Można nie bać się deszczu. Można mieć ubranie i buty przemoczone i dalej biec. Można dostrzegać pory dnia, zmierzchy i poranki i żyć zgodnie z ich rytmem. Można odżywiać się prostym i zdrowym pokarmem. Można cieszyć się tym, jak smakuje jabłko albo miód, gdy na stole nie pojawiają się żadne inne desery. Można cieszyć się swym ciałem i z biegu przechodzić w taniec. Upartą, codzienną praktyką powoli redukować samoizolację. Uczyć się na nowo być z innymi istnieniami, mniej szkodzić, mniej niszczyć, mniej śmiecić. Odkrywać bezpośredni sposób obcowania, zyskując w nagrodę uczucie bycia częścią większej całości.

Mam w swym podręcznym przyborniku trzy formy ruchu, które są dla mnie bardzo ważne. Opowiem o nich. Zacznę od stania na głowie. Ostatnio zacząłem znowu stawać. Ku wielkiej mojej radości, bo przerwa trwała kilkanaście lat. W 2003 roku miałem poważny wypadek samochodowy, zaczęły się wtedy problemy z kręgosłupem i skoki ciśnienia. Musiałem poniechać stawania, które było dla mnie przez wiele lat chlebem powszednim. Stawanie oraz wiszenie z głową w dół jak nietoperz było leitmotivem warsztatu aktorskiego, jaki rozwinęliśmy w Teatrze Węgajty w latach dziewięćdziesiątych. Uprawianego, odmienianego w nieskończonej ilości wariantów. Odcisnęło się to widocznie na mojej physis w tamtym czasie, bo gdy razu pewnego odwiedziła nas szamanka z Kanady, która prowadziła jakieś warsztaty w ramach psychoterapii, to przy pierwszym wejrzeniu rozpoznała we mnie „nietoperza”. Żeby coś wskórać, przejść jakąś barierę, czegoś nietuzinkowego dokonać, trzeba stanąć na głowie, prawda? Przynajmniej mentalnie. A ja uznawałem, że tej formy ruchu nie można ominąć w przygotowaniu indywidualnym performera, w pracy nad spektaklem, w próbie teatralnej. No więc, gdy w lipcu 2021 przełamałem jakąś blokadę i powróciłem do mojej praktyki, poczułem prawdziwe szczęście. A również wdzięczność dla mojego nauczyciela, kogoś, kto nauczył mnie pierwszej stójki. Tym kimś był Staszek Scierski.

W lecie 1975 roku w pomieszczeniach Teatru Laboratorium we Wrocławiu odbywał się Uniwersytet Poszukiwań Teatru Narodów. Krążyłem pomiędzy różnymi „ulami”, miejscami działań parateatralnych i wszedłem do sali, w której pracował Staszek. Od progu dobrze się poczułem: był rolling, stawanie na barku, śpiewanie. Usłyszałem pieśń do słów Rafała Wojaczka i od razu się jej nauczyłem, tzn. nie musiałem jej się uczyć, po prostu wpadła mi w ucho. Słyszę ją nadal, jakby to było wczoraj. Ona też jest w moim przyborniku, czasem ją wyjmuję. Ale przede wszystkim zapadł mi w pamięć tamten moment. Ja z twarzą przy ziemi, Staszek nachylony ku mnie, ku mojej wewnętrznej cielesnej maszynerii, w której trzeba było trochę pomajstrować, bym poczuł równowagę elementów w nieznanej mi dotąd konfiguracji. No i stało się!

Ryszard Michalski, Wacław Sobaszek. Wieś Kolonia, wrzesień 1981. Fot. Jan K. Fiołek

Nieco podobnie było z wirowaniem – przechodzimy do drugiej formy ruchu – i tutaj znowu napotykamy osobę Stanisława Scierskiego, który w roku 1981 przyjechał do olsztyńskiej Pracowni razem z całym zespołem Thanatosa Polskiego. W moim wspomnieniu widzę go w ciasnej, dolnej sali przy Okopowej 15. Warsztaty były zaimprowizowane specjalnie dla nas, załogi Pracowni. Staszek powiedział, że istnieje taki sposób, by uczynić coś „niemożliwego”, np. po długiej suszy sprowadzić deszcz. I rzucił się w wir. Ten impuls był bardzo silny. Nawet nie pamiętam, czy wtedy wirowaliśmy. Pamiętam tylko odczucie, jakby aura się przełamała, jakby spadł deszcz, ale jakiś radosny i jakby pojawiła się tęcza na niebie. Potem rozpracowywaliśmy tę formę ruchu na pracownianych warsztatach, który wspólnie z Ryśkiem Michalskim prowadziliśmy w Węgajtach. Najpierw chodziło o to, by wirować przez godzinę, w drugiej fazie, zwanej lotami, próbowaliśmy wirując, unosić się na palcach ku górze. Ta forma ruchu realizowana była najpierw studyjnie w sali, potem na łące, zwanej po dziś dzień łąką wirowań. Notabene było to blisko tego miejsca, gdzie później miała się rozpoczynać Missa pagana1… Tak jak stójki, tak też i wirowania nić snuła się w różnych warsztatowo-tanecznych formach przez kilka dekad naszego działania, ale pierwotna forma jakby rozpuściła się i stała się pewną oczywistą, transparentną obecnością. Przyszedł jednak czas, kiedy okazało się, że potrzebny jest powrót do początków, do formy pierwotnej. A mianowicie czas pandemii. Oddzieleni od partnerów z zespołu, pozamykani w mieszkaniach, jak w więziennych celach, utkwieni przed ekranami swoich laptopów, poczęliśmy eksperymentować z platformą Zoom, by jednak jakoś tę prace kontynuować. Po nitce do kłębka dochodziłem do tego, by zademonstrować adeptom sposób wirowania. Wirowanie wiąże się z utrzymywaniem dyscypliny miejsca, oś ciała przyrasta do jednego, jedynego punktu. Ruch odbywa się w ograniczonej przestrzeni, jakby naprawdę odbywał się w wymiarach celi. Coraz częściej próbowałem takiego nieco terapeutycznego wirowania i gdy potem wracałem do sali, czułem znowu tę niezwykłą radość rzucenia się w wir, radość, jaka była na początku, w czasie onym.

Wir ma moc przekraczania naszej niewidzialnej bariery, podobnie jak bieg. Jest to właściwie bieg w miejscu. Na te okrutne okoliczności pandemijne idealny wynalazek, zważywszy, jak bardzo niezbędny jest bieg. Bez biegu, jak mawiał Horacy, człowiek by umarł. I w ten oto sposób doszliśmy do punktu numer trzy.

Jak myślę bieg, to znowu staje mi w oczach czyjaś twarz, czyjaś sylwetka. I to jest Rysiek. Rysiek Cieślak, który prowadził Special Project w sposób delikatny i – można rzec – kolegialny, wraz z innym aktorami Apocalypsis cum figuris. Była Elizabeth [Albahaca], Antek [Jahołkowski], Zygmunt [Molik]… Byli też inni, spoza zespołu aktorskiego: Jacek [Zmysłowski], Teresa [Nawrot], Irka [Rycyk]. Czułem się tam, w Brzezince, jak na spektaklu, jak na Apocalypsis, te same energie, rytmy, głosy, wysiłek. Jedynie słów nie było. Ale „chleb naprawdę miał smak chleba”. Jako jeden z początkujących miałem ten niesłychany komfort, pewność, która jakoś nam początkującym była dana od pierwszej chwili, że nie ma żadnego dystansu między nami, przybyszami i załogą Brzezinki. Teatr, jakiekolwiek aktorskie maniery gdzieś zniknęły, pozostały daleko, we Wrocławiu.

Rysiek miał w sobie ten bieg, o którym zawsze marzyłem, od dzieciństwa. No i nagle mogłem zaprosić go do biegu. I zaraz biegliśmy, razem.

Proponowaliśmy różne działania oraz podejmowaliśmy te, które były nam proponowane i ciągle biegliśmy – od jednego działania do drugiego. Z przedmatecznika do lasu i na łąkę, i do jamy w ziemi, do glinianki i unurzeni, pomalowani glinianym roztworem do rzeki, i bieg w górę strumienia w płytkiej wodzie przez las, i z powrotem do młyna, do wozowni…

W niej stały wielkie kadzie, w których zanurzał, zatapiał nas Antek, w płynnej glinie, ale tylko po szyję i potem pośród jego sardonicznego, dobrodusznego śmiechu biegliśmy do sali matecznika, gdzie Jacek szorował nas i masował pachnącym sianem i grały instrumenty do tańca. Antek całe to działanie nazywał pandemonium. Warto było do tego biec, prawda? Wybiegam pamięcią do tamtego początku biegania, w którym odkryć było można, że bieg jest zasadą sztuki. To przyszło później, wraz z rozpamiętywaniem tych doświadczeń. Ale doprawdy, jak można było o tym nie wiedzieć?

Rozpamiętywanie potrzebowało czasu. I dużo wody musiało upłynąć, to naturalne. Trzeba było najpierw to przeżyć, czyli przyjąć, a potem odrzucić, zaprzeczyć, zwalczyć w sobie, bo tak po prostu zapomnieć się nie dało. Najpierw jakieś nieudolne próby naśladowania, gdzieś nad Rawką, gdzieś pod Skierniewicami, potem świadomość, że trzeba wszystko zrobić inaczej, wszystko po swojemu, zachowując może tylko pewne elementy. Bieg oczywiście musiał zostać. Biegałem dużo po nocach w Warszawie, na zapleczu Dworca Wschodniego, na Grochowie, razem z Krzysiem Łepkowskim, potem już z Mutką [Sobaszek] na Dajtkach w Olsztynie, w lesie podmiejskim, potem z grupami teatralnymi i wreszcie w Węgajtach, w warmińskim prawdziwym lesie, biegałem już to samotnie, już to kolektywnie, i nadal biegam.

Bieganie, które uprawiamy w Węgajtach ma swoją historię, Przez lata zmienia się, ewoluuje. Ciekawe zdarzenie miało miejsce w Brzezince 5 kwietnia 2003 roku. Minęło dwadzieścia osiem lat od mojej pierwszej wizyty w Brzezince. Wróciłem tu z Teatrem Węgajty, mieliśmy pokazać naszą Kalevalę. W dniu pokazu wybiegliśmy do lasu, tak dobrze mi znanego. Niestety, zgubiliśmy się. Zbliżała się godzina pokazu, a my ciągle krążyliśmy po lesie, nie mogąc znaleźć drogi powrotnej. Wiadomo, po tak długim czasie w pamięci zacierają się pewne szczegóły, zresztą las też szybciej się zmienia, niż nam się wydaje. Skądinąd jednak gubienie się w lesie było tym, co nas wówczas interesowało, próbowaliśmy biegać tak, by z czasem tracić orientację. Oto moja notatka z grudnia 2002:

Bieg nasz powszedni. Zmierzch, las, leśne ścieżki. Najpierw pod górkę, potem dłuższy czas łagodnie w dół. Leśna przestrzeń wycisza, ale też uaktywnia, pociąga możliwością bogatszego ruchu. Kusi poczucie bliskości zwierząt. Gdyby próbować je naśladować? Porzucić te ścieżki, które wydeptał człowiek, szukać innych. Choć biegamy od lat, ciągle na tej samej połaci lasu, przylegającej do teatru, to znajdujemy ciągle nowe ścieżki. To zależy bardziej od naszej wyobraźni, niż od tego, jaki jest las. Nie da się go poznać do końca. Przeskakujemy przez krzaki, albo przemykamy nad nimi. Raz wyżej, raz niżej. Wreszcie prawie pełzając pod gałęziami, szukamy ukrytych, dolnych korytarzy. Ruch staje się niemal intuicyjny. To już nie bieg, to bardziej taniec, którego rytm nie jest ustalony. Podpowiada go ciągle zmieniająca się przyroda2.

Bliskość zwierząt, dużo mógłbym o tym napisać. Zbliżanie się do zwierząt po ciemku, na węch, tropienie ich ścieżek, zaglądanie do ich domostw, stopniowe zrzucanie maski człowieka, bycie tym, czym się jest, zwierzęciem…

Dla mnie Brzezinka, ta z roku 1975, to jakby wczoraj, a raczej nawet dzisiaj, teraz. Gdy czytam o niej w książce Andrzeja Bonarskiego Ziarno3, cieszą mnie szczegółowo zarejestrowane realia, co zabrał do jedzenia, ubrania, zawiniątko, samochód marki Żuk, który przyjechał po ludzi zebranych pod wrocławską katedrą, wszystko to, co było, a czego już nie ma. Ale w opisie stażu pojawiają się też prowadzący. Odnajduję ich takimi, jakimi ich zapamiętałem. Istnieją, żyją, teraz.

Jeszcze o Zygmuncie. Jest i on w mojej Brzezince, ale trochę inaczej, nie prowadzi działań, nie inicjuje, raczej wspiera. Czuję od niego tę samą afirmację, jaką odczuwam ze strony innych „gospodarzy”. Patrzymy na siebie, ale nie rozmawiamy, nie ma na to czasu. Taki czas nadejdzie. Zacznę z nim rozmawiać dopiero, gdy zacznę czytać jego książkę. Jego książkę o ciele i głosie4. Dopiero wtedy, gdy te sprawy staną się dla mnie na nowo niesamowicie ważne i aktualne.

Eksplorowanie głosu pojawiło się w mojej indywidualnej, codziennej, wielomiesięcznej pracy w sali wiosną 2020, a także w pracy nad inscenizacją ostatnich spektakli Innej Szkoły Teatralnej. Tak jak wirowanie, które miało znaleźć swoją funkcję w warunkach pandemii, tak też praca nad głosem stała się teraz źródłem, nadzieją, obietnicą. W czasie ćwiczeń nasłuchuję rezonansu głosu w przestrzeni, w sali, czasami też w plenerze. Jak daleko sięga mój głos, jak daleko sięga wibracja? Przestrzeń jest żywa, czasami coś się odzywa, odpowiada, echo albo ptak, albo inne zwierzę. Nasza, zmarła niedawno suka Yin odpowiadała niekiedy swoim wyciośpiewem na głosy instrumentów podczas moich prób z Mutką, na brzmienie klarnetu w wysokich rejestrach, siłę wokalnego crescendo. Z czasem nauczyliśmy się podejmować ten dialog, rozwijać go. Trwało to parę lat. Podobnie z żurawiami, z nimi też próbujemy dialogować. Opisane poniżej doświadczenie nie było jakimś incydentem, poprzedzone było wieloma próbami.

Wczoraj wieczorem Wenus jak latarnia, rumiany księżyc w pełni, ptaki jakby oszołomione tym widokiem, próbowały go wyśpiewać. Dziś z rana słońce rozgrzewało świat pogrążony w boleści i nią zmrożony.

Próba na łące pod lasem, badanie pogłosu przy pomocy klarnetu i akordeonu, których brzmienia stapiają się w jedno. Zaczynamy bezwiednie naśladować nawoływania żurawi. Ten dźwięk ostry, przeszywający do szpiku kości, uwalniający od porannych niepokojów, zostaje z nami przez cały dzień. Nie odpuszczać, nasłuchiwać, leśne znaki ponazywać, poukładać jak się da, na kształt i podobieństwo naszych oddechów i ciał5.

O autorze

  • 1. Missa pagana – spektakl plenerowy do słów Edwarda Stachury i muzyki Mieczysława Litwińskiego, realizowany na węgajckich łąkach. Wszystkie przypisy pochodzą od redakcji.
  • 2. Wacław Sobaszek: Spiski życiowe. Dziennik węgajcki 1982–2020, Stowarzyszenie Węgajty, Węgajty 2020, s. 77.
  • 3. Andrzej Bonarski: Staż, [w:] tegoż: Ziarno, Czytelnik, Warszawa 1979, s. 84–96.
  • 4. Zygmunt Molik, Giuliano Campo: Głos i Ciało, przełożyli Andrzej Wojtasik, Ewa Oleszko-Molik, Instytut im. Jerzego Grotowskiego, Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna im. Ludwika Solskiego w Krakowie, Wrocław – Kraków 2016.
  • 5. Wacław Sobaszek: Spiski życiowe (8 kwietnia 2020), s. 221.