2021-12-22
2022-01-05
Jacek Schindler

Cień antropocenu

Recenzja książki Andrzeja Marca Antropocień. Filozofia i estetyka po końcu świata, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2021

Antropocień. Filozofia i estetyka po końcu świata Andrzeja Marca to autorska podróż do niedostępnego naszemu poznaniu intelektualnemu świata przedmiotów identyfikowanego i eksplorowanego przez „filozofię bliskości” (m.in. Donny J. Haraway, Grahama Harmana czy Timothy’ego Mortona). Koncepcje te są włączane do kreowanego przez autora pejzażu zagadnień. Każdy krok tej wędrówki ku rzeczom ma zrywać nasze więzi, odrzucać to, co autor na różne sposoby identyfikuje jako antropocentryczne, a nawet idzie dalej, uznając samą kategorię anthroposu jako potępioną i skompromitowaną, a człowieczeństwo jako grzeszne i wstydliwe. Jest to zatem ucieczka od świata człowieka, o ile to jeszcze możliwe, bo Marzec uśmiercił ten świat już w podtytule swojej książki. Autor uważa, że dostępne jest mu nie-ludzkie doświadczanie świata i możliwość egzystencji w świecie po-ludzkim, czyli takim, w którym człowiek jest jednym z nieuprzywilejowanych, egalitarnych przedmiotów. Przyjmuje więc kantowski przedmiot – noumen jako transcendentną rzecz samą w sobie, odrzuca jednak jej niepoznawalność wynikającą z pozostawania poza możliwościami naszej recepcji zmysłowej i intelektualnej. Przedmiot bowiem ma być dostępny na drodze obcowania estetycznego z dziełem sztuki. Autor wpisuje się tym samym w tradycję przesuwania sztuki z peryferiów do centrum kształtowania naszych relacji ze światem. I to jest ważki powód, dla którego Marca warto czytać, w szczególności, gdy podziela się przekonanie o wyjątkowej misji sztuki. Czytelnik, który nie ufa poznawczemu potencjałowi sztuki, również może być lekturą Antropocienia usatysfakcjonowany. Książka ta, choć na pewno wbrew intencji autora, stanowi destrukcję filozofii przedmiotu. Kluczowe dla tego kierunku tezy rozwija i prowadzi do granic absurdu.

Zarówno sama nowość tytułowego terminu („pierwszorzędnym zadaniem filozofii jest tworzenie pojęć”, s. 8), jak i jego wielopojęciowość traktowane są przez autora jako jeden z celów jego rozprawy, o czym, myślę, dobrze świadczy dość karkołomna fraza: „Antropocień jest wieloznacznym, a zatem żyznym pojęciem, które sprzyja bioróżnorodności” (s.10). Niezależnie od prawomocności takiego związku przyczynowo-skutkowego przyjrzenie się owej żyzności terminu jest dobrym kluczem do przedstawienia głównych tez książki. Antropocień jest tu terminem relacyjnym. Rzucanie cienia to metafora wiążąca w różnych odniesieniach człowieka, anthropos i rzeczy. Można nawet pokusić się o dostrzeżenie pewnej sekwencji takiego wzajemnego zacieniania. Od przytłoczenia ludzi anthroposem, przez życie w cieniu wstydu za winy gatunku ludzkiego, cień niepokoju i potworności nieuchronnej katastrofy, zacienienie anthroposu i człowieka – przesunięcie ich na drugi plan, rzucanie cienia przez przedmioty i szerzej nie-ludzi na człowieczą egzystencję, skazywanie na życie w nieprzyjaznym, toksycznym środowisku przedmiotów, po estetyczny zachwyt nad niedostępnym zmysłowemu poznaniu przedmiotu rzeczywistego, którego cień możemy doświadczyć dzięki sztuce.

Marzec oferuje termin autorski, jego oryginalność buduje między innymi poprzez ustawienie go w opozycji do antropocenu, kategorii, której antropocień jest terminologiczną parafrazą. Tyle że wchodzi w spór z jednym z pojęć antropocenu, przeciwstawiając mu – kryjące się za własnym antropocienieminne, wypracowane w ramach posthumanistyki pojęcie antropocenu. Pierwsze, poddawane przez Marca krytyce (jako pojęcie antropocentryczne i paternalistyczne), odnosi się do geofizycznych zmian powodowanych przez człowieka na lądzie, w wodzie i w atmosferze oraz działań realizowanych z przeświadczeniem, że jest możliwe ograniczanie tych zmian. Drugie, posthumanistyczne, w ramach którego sytuuje się koncepcja antropocienia, rozpatruje relację człowieka wobec nie-ludzkich bytów zamieszkujących Ziemię na długo przed nami i będących na niej trwać w przyszłości niezależnie od krótkotrwałości naszej gatunkowej egzystencji. Taka posthumanistyczna odrębność i niezależność może jednak przyczyniać się do autoseparacji od nauk biologicznych, społecznych i ścisłych w podejmowanym globalnie naukowym dyskursie. Dipesh Chakrabarty wyjaśnia co prawda wyodrębnienie się osobnej narracji humanistycznej marginalnym znaczeniem humanistyki w pierwszej z nich1. Mam jednak wątpliwość, na ile marginalne znaczenie humanistyki w interdyscyplinarnym dyskursie antropocentrycznym jest przyczyną, a na ile skutkiem ucieczki humanistów?

Tę separację widać już w samym pojmowaniu tego, co nie-ludzkie. W Antropocieniu oznacza to wszystko, co fizycznie nie jest jednostką ludzką bez względu na swoje pochodzenie, sposób istnienia i poznawania – rośliny, zwierzęta, mikroby, czarna dziura, śmieci, smog, ocieplenie klimatu… W przypadku dyskursu interdyscyplinarnego granica przebiega inaczej. Antropogeniczne odpady, zanieczyszczenia są po stronie tego, co ludzkie i wywiera presję na świat, w którym ludzkość jest zanurzona i od którego jest zależna. Natomiast dla Marca istotą nie-ludzką jest zarówno drzewo, jak i opona. Tej ostatniej poświęca sporo miejsca jako bohaterce dość niszowego filmu, w którym ten odpad samodzielnie wygrzebuje się z piasku, prowadzi eksperymenty z rozgniataniem butelki, opanowuje zdolność niszczenia poprzez wchodzenie w wibracje i dochodzi do takiej wprawy, że na odległość urywa głowy. Dopóki jest to scenograficzna i reżyserska wizja, to możemy rozpatrywać ją jako metaforę i poddawać interpretacji jej dystopijny wydźwięk. Problem jednak w tym, że poddana animacji, wibrująca opona jest traktowana jako sprawczy i upodmiotowiony dzięki artystycznej przenikliwości przedmiot rzeczywisty działający niezależnie od woli człowieka i poza możliwościami jego poznania. Dla narracji interdyscyplinarnej opona jako odpad jest oczywiście sprawcza, ale jako trudny do utylizacji odpad będący rezultatem ludzkiej hiperkonsumpcji. To właśnie ludzkie „przestrzelenie” wytwarzania odpadów ponad możliwości planety powoduje sprawczość nie pojedynczej opony, ale kumulujących się pozostałości po hiperkonsumpcji. Traktowanie w ramach narracji posthumanistycznej odpadów – między innymi mikroplastiku niszczącego ekosystemy czy smogu – jako przedmiotów nie-ludzkich odkleja tak uprawianą humanistykę od innych nauk i skutkuje budowaniem przez nią rzeczywistości równoległej.

Dobrze jest to widoczne w prowadzonej przez Marca krytyki zielonych aktywistów uprawiającej „ekologię wstydu”. Autor słusznie wskazuje na problem z operacjonalizacją, przekładaniem na przynoszące konkretne rezultaty wypowiedzi, manifesty, publikacje nawołujące do głębokiej transformacji kulturowej i gospodarczej. Środowiska te doskonale sobie zdają sprawę, o czym świadczy choćby przytoczona wypowiedź Slavoja Žižka, że „dyskurs ekologiczny zbyt często przyjmuje kształt najbardziej konserwatywnej ideologii współczesności” (s. 29). Według Marca jednak ich nieskuteczność tkwi w samym rodzaju aktywności, jaką prowadzą, a w szczególności w jej perswazyjnym, odwołującym się do racjonalnych argumentów charakterze.

Ekologiczni aktywiści zazwyczaj zwracają uwagę na ludzką bezmyślność i krótkowzroczność jako przyczynę globalnych problemów, jednak to właśnie myślenie jest głównym powodem katastroficznego położenia, w jakim wszyscy się znaleźliśmy (s. 154).

Abstrahując od wątpliwości dotyczących sposobu rozumienia myślenia w tym zdaniu, trzeba zwrócić uwagę na to, że ekologicznych aktywistów autor wyjmuje z kompleksowego środowiska naukowego, społecznego i politycznego, w jakim są oni usytuowani i w którym pełnią istotną rolę w próbach doprowadzania do kulturowej i gospodarczej transformacji. Wybór mógłby być zresztą inny, może nawet bardziej spektakularny. Zarzuty pokładania nadziei w racjonalności i myśleniu, obarczania ludzi winą za katastrofę klimatyczną oraz brak rezultatów praktycznych podejmowanych działań, równie skutecznie można formułować pod adresem kilkutysięcznego zespołu naukowców zbierających dane i opracowujących raporty Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ich zadaniem jest diagnoza i sformułowanie rekomendacji dla decydentów, a nie bezpośrednie działanie na rzecz zmian.

Kontynuacją krytyki wytykającej niemoc interdyscyplinarnej, intelektualnej narracji jest wskazanie alternatywnej drogi – zestrojenie się z innymi istnieniami. Efekt takiego pozaintelektualnego harmonizowania przełożony na praktykę w Antropocieniu wypada niekiedy dość szokująco.

Produkty często okazują się zdecydowanie bardziej zaangażowane niż ludzka część społeczeństwa – mówią nam o tym, że są przyjazne dla środowiska, chronią lasy amazońskie, wspierają edukację, polskich przedsiębiorców oraz wiele różnorodnych słusznych spraw (s. 37).

Wygląda zatem na to, że to nie ekoaktywiści, nie klimatyczni uczeni, ale specjaliści od zielonego marketingu aktywnie zbawiają świat. Marzec nie poświęca im w swojej książce osobnego miejsca, a przecież oni właśnie są odpowiedzialni za projektowanie sprawczości rzeczy na wszystkich etapach jej życia, w tym i oczywiście pokonsumenckim, gdy stają się odpadami.

Marzec kwestionuje nawet strategiczny cel narracji interdyscyplinarnej, jakim jest ochrona ekosystemów i to w zaskakujący sposób:

Utopijna wizja wewnątrzświatowej, rajskiej harmonii możliwa jest jedynie wówczas, gdy wyobrazimy sobie idylliczną bezczynność – zwierzęta i ludzie wspólnie będą pogrążeni w braku jakiejkolwiek aktywności (s. 76).

Dobrze funkcjonujący ekosystem – według tak uprawianej humanistyki – jest pogrążony w marazmie dopóki nie poddany zostanie destrukcji i pozostaną po nim zgliszcza. Wówczas przechodzi w stan aktywny i sprawczy:

Co się stanie, jeśli stracimy „Naturę”? Zyskamy przede wszystkim towarzystwo, niezwykle aktywny kolektyw, zgromadzenie nie-ludzi, które budzi w nas obrzydzenie i przerażenie, a im bardziej chcemy się go pozbyć, tym z większą mocą lgnie do nas (s. 87).

Z tego wynika, że jeśli środowisko naturalne stwarza nam optymalne warunki do życia, to wykazuje się bezczynnością. Warto na marginesie zauważyć, że tego rodzaju konstatacje znakomicie współgrają z narracją neoliberalną w gospodarce, zgodnie z którą tak zwane usługi świadczone przez środowisko naturalne i prowadzące do jego stopniowej degradacji stanowią „koszty zewnętrzne”, nieuwzględniane jako składowa wartości gospodarczej. W jeszcze większym stopniu zaskakujące jest traktowanie praktyk rynkowych jako nienaruszalnych, a ich krytykę jako jałową i prowadzącą jedynie do poczucia wstydu, winy i nerwicy (zob. s. 25–30). W ekonomii odpowiednikiem takiej posthumanistycznej postawy jest mocno już archaiczne lansowanie przekonania, że naszymi decyzjami gospodarczymi (w tym i konsumenckimi) rządzi „niewidzialna ręka rynku”.

Tym bardziej natarczywie nasuwa się pytanie, czy zachwyt nad sprawczością katastrofy z pozostawianiem w cieniu sprawczości tych, którzy ją wywołali, może otworzyć przed nami inne niż ludzkie perspektywy oglądu świata? Analizowane przez Marca przypadki wydają się temu przeczyć. Osobne, nie-ludzkie życie w opisach Antropocienia jest radykalnie zantropomorfizowane. Dobrym przypadkiem jest tu opis orchidei dwulistnik pszczeli. Kwiaty tego gatunku przyciągają pszczele samce oferując im swoim kształtem i wyglądem fantomy samic, z którymi spółkują, ejakulują i pokrywane zostają kwiatowym pyłkiem, jaki przenoszą następnie na odległe łąki. Jest to bardzo dobrze rozpoznana i szczegółowo opisywana strategia, w ramach której pozyskuje się pszczele usługi nie w zamian za nektar, ale w rezultacie wprowadzającej w błąd mimikry2. Jednak Donna J. Haraway, na którą powołuje się Marzec, nazywa naukowe ustalenia „neodarwinistyczną interpretacją” korzystającą z „metafory podstępu, seksualnego uwiedzenia, gdy naiwność pszczół, kierowanych ślepym, bezrefleksyjnym popędem seksualnym, miałaby zostać wykorzystana przez sprytne i bezwzględne rośliny” (s. 50). Nazwanie dobrze udokumentowanych przez etologów ustaleń interpretacją i metaforą otwiera drogę do zaproponowania „konkurencyjnej”, mocno zantropommorfizowanej opowieści o roszczeniach, symbolizowaniu, świadkach i archiwach.

Orchidea nie rości sobie pretensji do bycia obiektywnym obrazem owada, lecz pragnie być jedynie jego roślinną interpretacją, ujawnia swój własny sposób postrzegania i symbolizowania. Gdy w niestabilnie klimatycznych czasach kwiat zostaje pozbawiony swojego symbionta w postaci pszczoły, jednocześnie traci również praktyczną, użyteczną funkcję i okazuje się znakiem pozbawionym swojego czytelnika. Przechodzi z porządku symbiotycznego do symbolicznego i od tej pory pełni jedynie funkcję świadka, staje się obrazem przeszłości w nie-ludzkim archiwum, opowiadającym o przeszłych sposobach życia, które już nie istnieją (s. 54–55).

Warto w przytoczonym fragmencie zwrócić uwagę na przejście od porządku biologicznego do literackiego. Symbiozę z owadem umożliwiają znaczenia, jakie on odczytuje. Gdy owady giną, nie ma czytelników znaczeń (zatem i samych znaków) oraz wymiany materiału genetycznego, jaką pszczoły zapewniały. Ale dla wyraźnie performującej kwiat autorki zanik użytków i znaczeń uwalnia miejsce na symbolizowanie i opowiadanie. Biologiczna destrukcja staje się pożywką dla posthumanistycznej kreatywności.

Ale chyba jeszcze ciekawsza sytuacja pojawia się, gdy Marzec włącza w „antropocieniczną” narrację Centrum żywych rzeczy Diany Lelonek. W ramach swojego przedsięwzięcia artystka dokumentuje obiekty wyjmowane z zarośniętego dzikiego wysypiska – wyrzucone buty, kawałki styropianu, fragmenty sprzętów, opakowania. Dla Lelonek wyrzucenie nie oznacza pozbycia się odpowiedzialności i sprawczości za skutki hiperkonsumpcji. Wyrzucenie i nieprzydatność powoduje nakładanie się dodatkowych procesów naturalnych na społeczne i gospodarcze:

Centrum Rzeczy Żywych to parainstytucja badawcza założona w 2016 roku w celu badania, gromadzenia i popularyzacji wiedzy dotyczącej nowych humanotycznych form przyrody. Wszystkie eksponaty zgromadzone w kolekcji Instytutu to porzucone przedmioty, zużyte i niepotrzebne już towary – odpady ludzkiej nadprodukcji, które stały się naturalnym środowiskiem dla wielu żywych organizmów. Okazy zostały znalezione na nielegalnych wysypiskach śmieci, gdzie dochodzi do transgresji przedmiotów wytworzonych przez człowieka i tkanek roślinnych. […] W ostatnim czasie odpady przejmują zachowania żywej materii. W procesie nadprodukcji, nieustannego zapotrzebowania na ciągłą aktualizację posiadanych dóbr, większość zbędnych produktów wydaje się wymykać spod kontroli. Centrum Rzeczy Żywych ma na celu opisanie mechanizmów pojawiających się w sferze odrzucenia i bezużyteczności. […] Produkty uczestniczą w niemal każdym procesie zachodzącym w biosferze, stąd nie można definitywnie oddzielić procesów ekonomicznych czy społecznych od tzw. procesów naturalnych3.

Przytoczyłem fragment autorskiego komentarza do podejmowanych przez Lelonek działań, na które składają się: 1) przeprowadzenie dokumentacji dzikiego wysypiska, wyjęcie z niego wybranych obiektów; 2) powołanie Centrum Żywych Rzeczy; 3) współpraca z biologami poznańskiego ogrodu botanicznego i realizacja na terenie ogrodu ekspozycji prezentujących obiekty z wysypiska jak rzadkie gatunki flory; 4) autorskie wystawy galeriach, domach kultury; 5) wystawienie pojedynczych obiektów na sprzedaż w domu aukcyjnym DESA.

Tymczasem w posthumanistycznym antropocieniu Marca Diana Lelonek jako twórczyni jest eliminowana. Ma przecież niemożliwy do zignorowania defekt – jest człowiekiem. Autor zastępuje ją bytami będącymi rezultatem jego własnej inwencji – śmiecioroślinami „uwolniony[mi] od przymusu relacji z człowiekiem”. Nie ma tu wyrzuconego buta – skolonializowanego przez rośliny odpadu, dostrzeżonego i włączonego przez artystkę do antropocenicznej narracji. Jest wyzwolona „butoroślina” będąca rezultatem żywiołowej, autokreacji.

Śmieciorośliny są niepokojące, gdyż naruszają i przekraczają zbyt wiele antropocentrycznych granic, a jedną z nich jest z pewnością nie-ludzka, niczym nieskrępowana, nieograniczona, wybuchowa twórczość, która skutecznie rozsadza ludzką wizję sztuki […] radzą sobie doskonale same, wchodząc w różnorodne, inspirujące i twórcze relacje (s. 110 i 111).

Oczywiście w takim posthumanistycznym świecie nie ma miejsca na procesy społeczne, gospodarcze czy nawet biologiczne. Są twórcze inspiracje między pudełkiem po margarynie a zasiedlającymi go roślinami, w wyniku których powstaje obejmujący je nowy, upodmiotowiony, twórczy i sprawczy byt. Dochodzi zatem do dość zaskakującej zamiany ról między artystką a filozofem – estetykiem. Lelonek zwraca się ku wspólnemu z biologami badaniom rezultatów procesów społecznych i gospodarczych w przyrodniczo czynnym środowisku. Marzec zacienia samą Lelonek jako artystkę – performerkę oraz jej twórczość i autokomentarze. Przedkłada wyżej swoją niemal schulzowską pomysłowość i wyobraźnię literacką w opowiadaniu o świecie bliskich kontaktów rzeczy i roślin wyswobodzonych ze społecznych i gospodarczych więzów.

Materiał ilustracyjny Antropocienia stanowią w dużej mierze filmy. Bez względu na to, czy są to dokumenty, czy fabuły autor traktuje rzeczywistość przedstawianą w filmie jak rzeczywistość empiryczną, niezapośredniczoną przez dzieło filmowe.

Homo sapiens to film wypełniony dźwiękami wiatru… Przemieszczające się i tańczące na wietrze papierowe torby są realne, autonomiczne i istnieją tutaj jedynie same dla siebie. Nie zostają sprowadzone do żadnej metafory, jak foliowa torba w słynnej scenie z American Beauty (s. 153).

Odnoszę wrażenie, że również na pozafilmowe przypadki autor patrzy jak przez wizjer kamery. Obiekty analizy Marca wydają się być wykadrowane z otoczenia, w jakim wstępują. Z współistnienia i przyczynowości chronologicznej i przestrzennej. Daje to znakomitą podstawę do praktykowanego przez autora realizmu spekulatywnego czy szerzej – posthumanistyki. Wykadrowanie z przyczyn i skutków pozwala Marcowi wpadać w zachwyt nad organizmami zmutowanymi po wybuchu bomby atomowej uwiecznionymi w jednym z odcinków Twin Peaks Davida Lyncha4. Czy rozsiewaniem po globie gatunków, które w nowych środowiskach stają się inwazyjne (s. 95). Podając podobnego typu przykłady (m.in. duszenie ptaka przez plastikowe odpady, w jakie się zaplątał), Morton określa to jako „efekty estetyczne, które są bezpośrednio przyczynowe”5. Podobnie „wykadrowana” jest sprawczość intra-aktywna, której rezultatem jest wewnętrzna rekonfiguracja – jak to ujmuje Karen Barad. Z jej rozważań wynika, że może mieć ona charakter zwrotnej autokreacji lub wzajemnego powoływania się do istnienia6.

Zestawienie tak wykadrowanej humanistyki z interdyscyplinarnym podejściem do antropocenu ujawnia ryzyko jej samoizolacji i zmarginalizowania w sporach i inicjatywach podejmujących kluczowe wyzwania współczesności. Oczywiście to nie jest tak, że humaniści nie uczestniczą zarówno w generowaniu problemów, z jakimi się mierzymy, jak i w próbach ich ograniczania. Dość powiedzieć, że to zmajoryzwany przez humanistów marketing doznań jest jednym filarów ożywiania hiperkonsumpcji. Nie byłoby to możliwe bez ich zdolności do sprawczego wykorzystania interdyscyplinarnej wiedzy o kulturze, jaką posiadają. Tym bardziej ucieczka akademickiej (post)humanistyki we własne, ale oderwane wizje antropoceniczne może budzić niepokój i rozczarowanie. Lektura bardzo erudycyjnego Antropocienia uwidacznia to wyraziście i dlatego Marca warto czytać!

O autorze

  • 1. Zob. Dipesh Chakrabarty: Humanistyka w czasach antropocenu. Kryzys mitycznej Kantowskiej opowieści, przełożył Krzysztof Dix, „Prace Kulturoznawcze” t. 22, 2018 nr 1–2, Wrocław, s. 243–263.
  • 2. Zob. popularny artykuł w „National Geographic” Love and Lies, (16.12.2021), a także Michael Pollan: Miłość i kłamstwa. Rośliny uwodzą ludzi i zwierzęta świadomie, (16.12.2021). Polecam również ciekawy i przywołujący wartościową literaturę przedmiotu artykuł: Kamila Musiał, Wiesław Musiał: Mimikra jako przykład decepcji w przyrodzie a przejawy oszustwa w ekonomii – wybrane problemy, „Polityki Europejskie Finanse i Marketing” 2018 nr 20 (69), s. 136–149.
  • 3. Diana Lelonek: Center for the Living Things, (tłum. własne), (10.12.2021).
  • 4. „ […] okazuje się, że miejsce wybuchu bomby atomowej nie jest wcale spodziewaną otchłanią, nie zieje pustką, lecz przeciwnie, okazuje się twórcze oraz życiodajne. Warto jednak dodać, że spotykamy tutaj zupełnie inne życie niż to, do którego zostaliśmy przyzwyczajeni. Obserwujemy jajo oraz to, jak powoli wykluwa się z niego dziwna, zmutowana istota wyglądająca niczym żabo-ćma, która z trudem, lecz konsekwentnie pełznie przez pustynię” (s. 91).
  • 5. Timothy Morton: Hyperobjects. Philosophy and Ecology after the End of the World, University of Minessota Press, Minneapolis – London 2013, s. 39.
  • 6. Na przykład materia wytwarza materię: „Dynamika intra-aktywności zakłada materię jako aktywny «podmiot sprawczości» procesu ciągłej materializacji”. Lub pozostaje we wzajemnie przyczynowym splocie z praktykami dyskursywnymi: „Urządzenia są materialnymi (re)konfiguracjami/praktykami dyskursywnymi, wytwarzającymi fenomeny materialne w ich dyskursywnie różnicującym stawaniu się”. Zob. Karen Barad: Posthumanistyczna performatywność: ku zrozumieniu, jak materia zaczyna mieć znaczenie, przełożył Jan Bednarek, [w:] Teorie wywrotowe. Antologia przekładów, redakcja Agnieszka Gajewska, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2012, s. 349 i 347.