2021-07-05
2021-07-05
Mario Biagini

Uaktualnienie

 

Na tyle, na ile „opanowywanie” przeszłości jest w ogóle możliwe, polega ono na relacjonowaniu tego, co się zdarzyło; lecz i taka narracja, która kształtuje historię, nie rozwiązuje żadnych problemów i nie koi żadnego cierpienia, nie opanowuje niczego raz na zawsze.
Hannah Arendt: Ludzie w mrocznych czasach

Gdy profesor Dariusz Kosiński zaproponował mi publikację dwóch tekstów w tym numerze „Performera”, chętnie się zgodziłem. To doskonała okazja, by opowiedzieć polskim czytelnikom o działaniach Open Program. Pierwszy tekst W Workcenter – Open Program1 powstał w 2014 roku i zawiera informacje o początkach naszej pracy. Drugi – List2 – został napisany w 2019 roku – przed pandemią, w której obecnie żyjemy. Choć dzisiejszy świat wygląda inaczej i odczuwa się go inaczej niż w momencie powstania tego tekstu, mówi on o poszukiwaniu, które wciąż nas motywuje. Wkrótce potem miałem publiczne spotkanie z profesorem Kosińskim w ramach Festiwalu Retrospektywy pod koniec sierpnia 2020 roku, podczas którego mówiliśmy o tym, jak Open Program mierzy się z niektórymi problemami, które ujawniła pandemia3. Choć cieszę się, że mogę podzielić się z Wami tymi tekstami, czuję, że brakuje w nich czegoś istotnego, ponieważ w ciągu ostatnich kilku lat, stopniowo w naszej pracy pojawiła się potrzeba ponownej oceny i przewartościowania sposobu naszego funkcjonowania jako grupy, a także naszej wewnętrznej dynamiki, naszego procesu decyzyjnego oraz relacji władzy wewnątrz zespołu oraz w kontaktach z innymi. Podążyliśmy za tą potrzebą, którą, jak sądzę, odczuwali wszyscy, i to otworzyło dla Open Program nowe ścieżki wspólnej pracy i nowe pytania, a także wywołało we mnie – i, jak wierzę, także w moich koleżankach i kolegach – kilka przemyśleń. Niektórymi z nich chciałbym się z Wami podzielić. Poprosiłem więc profesora Kosińskiego o możliwość swoistego uaktualnienia do wcześniejszych tekstów, na co się zgodził.

To, o czym chcę napisać, nie jest nowe – chodzi przede wszystkim o zagadnienia poruszane przez dekady, m.in. przez feministyczne artystki i artystów, aktywistki i aktywistów, badaczki i badaczy. Poniżej przedstawiam osobiste refleksje, które zrodziły się przede wszystkim z procesu poszukiwań grupowych, o których wspomniałem, oraz z indywidualnej ścieżki przewartościowania/re-ewaluacji. Jeszcze stosunkowo niedawno nie byłem w stanie mówić o tych kwestiach, ponieważ nie zdawałem sobie sprawy ze wszystkiego, co się z nimi wiąże. Wierzę, że nie byłem w stanie jasno zmierzyć się z nimi, ponieważ zasadniczo to ja byłem i wciąż jestem częścią problemu. Dziecięca jasność umożliwiająca mi pisanie na ten temat narastała we mnie przez ostatnie dziesięć lat, głównie dzięki pracy, jaką wykonujemy, czyli dzięki innym ludziom: moim towarzyszom w Open Program, ludziom, których spotykamy w trakcie naszych działań i osobom, które są mi bardzo drogie w życiu osobistym. Jestem im wszystkim wdzięczny. Dwa kluczowe punkty, które chciałbym tu poruszyć, to społeczna i teatralna kultura, w której wyrastałem, oraz założenie, że sztuka jest obszarem, w którym cel uświęca środki. Przepraszam, że to, co nastąpi teraz, to monolog w pierwszej osobie: mogę pisać tylko na podstawie osobistego doświadczenia.

Urodziłem się w gospodarstwie niedaleko małej wioski we Włoszech. Dorastając, byłem chudym, delikatnym fizycznie chłopcem. Pamiętam jak starsze dzieci znęcały się nad młodszymi i słabszymi fizycznie. Widziałem chłopaków znieważających dziewczyny. Dzieciaki torturujące umysłowo chorych. Widziałem to wszystko i rozwijałem strategie chroniące mnie przed tym. Odkryłem, że jeśli zaproponuję nowe zabawy, które zainteresują inne dzieci, będę bezpieczny – inni uczestniczyli w zaproponowanej zabawie i to dawało mi miejsce wśród nich. To sprawiało, że czułem się akceptowany. Nauczyłem się też, jak używać słów, aby mnie chroniły. Czasem obrona własna oznaczała atak, zanim zaatakowali inni. Tam, gdzie się wychowałem, umiejętność walki w słownych potyczkach uważano za godną szacunku. W tych często publicznych grach dialektycznych uczestnikami byli zawsze mężczyźni. Wśród mężczyzn zdolność do werbalnego postawienia się innym uważana była za oznakę siły i inteligencji.

Po latach, jako nastolatek, znalazłem sposobność, by uciec do dużego miasta – Paryża. Chciałem robić teatr. Po dziś dzień nie wiem dlaczego, podejrzewam, że ma to związek z doświadczeniami z dzieciństwa. Nawet nie wiedziałem, czym jest teatr. Zacząłem uczestniczyć w próbach małej grupy teatralnej, w której, jak wtedy myślałem, odbywał się prawdziwy proces poszukiwania; i z pewnością był to dla mnie bardzo ważny okres. Ale wówczas, w tej grupie, byłem świadkiem, jak osoby liderujące traktowały niektórych członków w szorstki lub bardzo oziębły sposób, albo były agresywne w słowach wobec nich, a nawet ośmieszały je na oczach wszystkich za ich polityczne lub ideologiczne „pomyłki”, jak to nazywano. Wydawało się, że wszyscy akceptowali to, co się działo, łącznie z tymi, którzy byli tak traktowani. Nie reagowali otwarcie i nie trzymali się swoich pomysłów czy pozycji. Patrzyłem na to. Nie mogłem zrozumieć, jakich błędów winne były atakowane osoby. Ci u władzy nie mieli, jak się zdawało, żadnych wątpliwości. Aby przewodzić grupie – myślałem – muszą mieć coś szczególnego, w przeciwnym razie dlaczego inni by za nimi szli? Nigdy nie byłem ofiarą tych przejawów agresji. Myślałem, że to dlatego, że byłem szybki w słowach, błyskotliwy, zawsze gotowy do odpowiedzi. Wydawało się, że nigdy nie miałem wątpliwości i nie wahałem się – świat, w którym się wychowałem, uczył mnie, że były to cechy pożądane u chłopca. A mimo to czułem się źle, będąc świadkiem tych sytuacji. Ale dlaczego nie broniłem innych? Dlaczego nie reagowałem? Czy był to instynkt przetrwania? Czy raczej działo się tak z innego, mniej niewinnego powodu?

W końcu wróciłem do Włoch i znalazłem ludzi w moim wieku, z którymi kontynuowałem robienie teatru zgodnego z moimi ówczesnymi wyobrażeniami. Byliśmy wszyscy przyjaciółmi o lewicowych i postępowych poglądach. Robiliśmy fajne rzeczy, ale wkrótce zacząłem zachowywać się w sposób podobny do tego, czego byłem świadkiem w Paryżu. Pamiętam sprzeczne sytuacje, gdy współpraca dla wspólnego i ekscytującego celu znaczona była momentami, w których narzucałem swoje poglądy, nawet nie będąc tego świadomym, jak gdyby moja „rola” była elementem naturalnej kolei rzeczy, tak jak to, że deszcz pada albo słońce świeci. Pamiętam też uczucie, że wiedziałem, co mieliśmy robić, że moje intuicje lub wyobrażenia były dokładnie tym, czego potrzebowaliśmy jako grupa, i że nie powinienem okazywać żadnych oznak wahania albo wątpliwości. Ludzie wokół mnie zdawali się to akceptować, nawet mimo tego, że byłem młody, niedoświadczony i bardzo amatorski. Tak jak wtedy, gdy jako dziecko proponowałem nową zabawę, a inni ją akceptowali i bawili się ze mną. To stawiało mnie w określonej pozycji, którą lubiłem i którą chciałem zachować: przywództwa. Na czym opierało się to przywództwo? I dlaczego je lubiłem?

Na pewno podobały mi się przywileje z nim związane. Sprawiały nawet, że czułem się dobrym człowiekiem, że czułem się wyjątkowy. Widzę, że już wtedy istniał we mnie rozdźwięk, który towarzyszył mi później. Rozdźwięk między przeczuciem, że coś było nie tak ze sposobem, w jaki kieruję innymi osobami, a dobrymi odczuciami, w tym poczuciem spełnienia, które wynikały z bycia u władzy. Ale nie każdy w naszym społeczeństwie może dostąpić pozycji władzy, tak jak nie każdemu wolno korzystać z narzędzi, które umożliwiają ich utrzymanie. Od wczesnej młodości, a potem w świecie teatru, byłem świadkiem, jak na moich oczach działają mechanizmy oparte na iluzorycznych wyobrażeniach o sile i słabości (na przykład do tamtej pory na szczycie hierarchicznej struktury widziałem przeważnie tylko mężczyzn). A potem odtwarzałem owe mechanizmy w tej grupie młodzieży. Choć byłem przekonany, że nasza praca jest rewolucyjna, moje czyny często zaprzeczały moim własnym poglądom.

Jakiś czas później, w 1985 roku, zobaczyłem kolejnego mężczyznę, Jerzego Grotowskiego, jak przemawia na konferencji we Florencji. To, co wtedy powiedział, zostało później opublikowane jako tekst Tu es le fils de quelqu’un. Ze sposobu, w jaki zachowywali się ludzie wokół niego, widać było, że jest kimś ważnym. Gdy usłyszałem, jak mówi, byłem pod wrażeniem. Nie wiedziałem dokładnie, kim jest, ale coś mnie w nim przekonało i czułem do niego szacunek. We włoskim mamy dwa słowa oznaczające „autorytet”: autorità i autorevolezza. Autorevolezza nie odnosi się do sprawowania władzy, ale do doświadczenia i zrozumienia. Właśnie to w nim dostrzegłem. Miałem wówczas szczęście, ponieważ pomimo mojego amatorstwa, rok później, w 1986 roku, zostałem przyjęty w trakcie przesłuchań do Workcenter of Jerzy Grotowski. Tam zaczęły się moje formacyjne lata – formacyjne pod względem profesjonalnym, ponieważ jestem przekonany, że ludzko zostałem uformowany na długo wcześniej, jako dziecko. Może się mylę, ale czuję, że to w pierwszych latach naszego życia zdobywamy możliwe obszary doświadczeń, w obrębie których będziemy mogli rozwijać się jako dorośli.

Grotowski był bez wątpienia kimś, kto miał wszystkie cechy konieczne do osiągnięcia pozycji władzy, a także umiejętność jej utrzymania. Był mężczyzną, był sławny, uznany w świecie jako odnoszący sukcesy reżyser, który zrewolucjonizował praktykę teatralną, i był biały. Przez wielu uważany był za mistrza teatru, przez innych za geniusza, przez jeszcze innych za przewodnika duchowego. Znał się dobrze na wielu dziedzinach – od polityki i historii po literaturę i psychologię, a także to, co moglibyśmy nazwać „wiedzą ezoteryczną”. Osobiście nigdy nie widziałem, by Grotowski nadużywał swojego autorytetu. Traktował mnie jak równego sobie. Noc, gdy po raz pierwszy pracowaliśmy razem, tylko on i ja, wciąż jest żywa w mojej pamięci. Był tam, po prostu uśmiechając się, jak gdyby bezbronny, nieuzbrojony, co w sekundę rozbroiło także i mnie i sprawiło, że również się uśmiechnąłem. I pomyślałem, że takim właśnie był naprawdę. To była wielka niespodzianka, ponieważ było lekko i zabawnie, a zazwyczaj był dość poważny. To nawet nie było jak praca. Nic nie było dobrze czy źle. Nie wydawał poleceń, tylko doradzał. Czasem bywał zrzędliwy, był już leciwy, a przynajmniej takim mi się zdawał, i wiedziałem, że jest chory, więc akceptowałem to. Czy zawsze miał rację? Absolutnie nie i uważałem kilka razy, że się mylił. Czasem mu o tym mówiłem, czasem nie. Jeśli mówiłem, słuchał. Gdy teraz o tym myślę, nie zgadzam się z pewnymi rzeczami, które mówił mi czy innym, i myślę też, że popełniał błędy przez te dwanaście lat.

Był człowiekiem swoich czasów i jego edukacja była z pewnością produktem specyficznych historycznych okoliczności. Czytałem i słyszałem, jak ludzie mówili, że jako reżyser teatralny traktował aktorów jak dyktator. Nie mam podstaw, by nie wierzyć tym świadectwom i jestem przekonany, że różne fazy jego publicznej aktywności powinny być odczytywane krytycznie. Jednakże w czasach, gdy z nim pracowałem, Grotowski nigdy nie zachowywał się wobec mnie w ten sposób i nigdy nie widziałem, by zachowywał się tak wobec któregokolwiek z moich kolegów, dlatego uważam, że przez lata zmienił swoje podejście. Gdy czytam jego pisma, począwszy od czasów jego politycznej aktywności, dostrzegam pragnienie prawdziwszej, niewyobcowanej relacji z innymi ludźmi. We Florencji w 1985 roku słyszałem, jak mówił: „Pracuję, by powiększyć wyspę wolności, którą w sobie noszę”. Był więc świadomy ograniczeń tej wyspy, jak i morza przeciwieństw. Odnoszę wrażenie, że to jego pragnienie i świadomość ograniczeń przekształciła się w nim w wysiłek skierowany ku konkretnej osobistej transformacji. Także pisemne świadectwa Thomasa Richardsa o ich współpracy na to wskazują. W okresie, który spędziłem u boku Grotowskiego, widziałem, jak stale kwestionuje siebie i zmienia się. Jego umiejętność refleksji nad własną praktyką i dostosowanie się w odpowiedzi na tę refleksję to dla mnie najważniejszy przykład, najważniejsza lekcja, jakiej mi udzielił.

Wracając do refleksji na temat mojego własnego zachowania: czy kiedykolwiek zachowywałem się w sposób agresywny czy dyktatorski będąc w pozycji przywództwa w Workcenter? Tak, zwłaszcza gdy Grotowskiego już nie było. Na początku mojego pobytu w Workcenter oczywistym było dla wszystkich, że niczego nie umiałem i nie miałem stabilnej pozycji lidera. Byłem odpowiedzialny tylko za swoją pracę i choć było to dość trudne, była to także świetna zabawa. Potem sam zacząłem być liderem i w tej kierowniczej funkcji powielałem schematy, które bazowały na tym, czego się wcześniej nauczyłem i co przyswoiłem. Czasem moi koledzy mówili mi, że nie zgadzają się z moim zachowaniem w konkretnej sytuacji, ale wówczas nie byłem świadomy, że moje działania mogły być sprzeczne z moimi własnymi zasadami, ani że mogły być zewnętrznie akceptowane przez innych tylko z powodu zbioru już istniejących norm społeczno-kulturowych. Nie byłem w stanie tak naprawdę zakwestionować moich działań lub norm, które je usprawiedliwiały, aby zrozumieć, dlaczego moja agresja była tolerowana, ani też jasno zmierzyć się z poczuciem rozdźwięku, o którym wcześniej wspominałem.

Teraz wiem, że mój sposób zachowania w pewnych sytuacjach był wobec moich kolegów despotyczny. Czasem próbowałem z grupą sceny, które według mnie „nie działały”. Bezsensownie kazałem aktorce lub aktorowi powtarzać wciąż na nowo tę samą scenę, choć Grotowski radził mi, by tego nie robić. Nie nalegaj na ślepo podczas prób, żeby powtarzać fragmenty, które danego dnia nie idą dobrze – powiedział mi. Powiedział mi, że jeśli coś naprawdę się nie poprawia, najlepiej to odłożyć na kolejny dzień i przejść do czegoś innego. Ale nie zawsze podążałem za jego radą. Czasem byłem niecierpliwy, niezdolny słuchać lub dostrzec alternatywy. Podnosiłem głos, mówiłem ostro, stawałem się surowy i nie byłem w stanie czuć, co na moich oczach przeżywa dana osoba. Nie zawsze tak było, ale to żadne usprawiedliwienie. Z takim podejściem nie byłem w stanie odnieść się do jakiejkolwiek odmienności. Na zewnątrz czy wewnątrz – nie mogłem zakwestionować siebie.

Co dziwne, choć może nie do końca, to wszystko stało się bardziej oczywiste podczas pierwszych kilku lat Open Program. Mówię „dziwne”, ponieważ atmosfera pracy była przyjazna i zabawna, i wiele dni i tygodni wypełniały radość, lekkość i proces twórczy. Moi towarzysze byli hojni, twórczy, inteligentni, utalentowani i odpowiadali na propozycje moje i innych kolegów. Ale mówię też „nie do końca”, ponieważ wówczas ja byłem osobą o największym doświadczeniu, miałem pozycję sprawiającą, że inni szanowali mnie i moje opinie. Byłem mężczyzną przewodzącym grupie ludzi, byłem ich reżyserem. Stosowałem wiele wymówek, aby nie odczuwać wewnętrznego dysonansu. Na przykład takich, że piękne, radosne i twórcze okresy równoważyły te okropne; usprawiedliwiałem się w swoich własnych oczach, a może i w oczach innych. Nie chcę stawiać pierwszych lat Open Program w negatywnym świetle: moi koledzy otworzyli wówczas ścieżki, które były dla mnie nieznane. Mogłem za nimi podążać, przeczuwałem dokąd możemy pójść, i był to początek naprawdę pięknej ludzkiej i artystycznej przygody, która pozwoliła mi między innymi zacząć rozumieć dokładnie to, o czym teraz piszę. Wiele z tego, co robiliśmy w tamtych latach, miało lekką i subtelną jakość nasyconą delikatnie dziką odwagą i inteligencją. A mimo to w moim zachowaniu powielałem wzorce, od których nie mogłem uciec. Ale życie jest dziwne i przynosi nieoczekiwane możliwości.

Dziesięć lat temu przeszedłem bolesny kryzys osobisty. Z jakiegoś powodu od tamtego czasu byłem w stanie zacząć pojmować, że coś ze mną było nie tak. I znowu – życie. Spotkałem kogoś; kogoś o wielkiej cierpliwości i mądrości, kto pomagał mi dzień po dniu, miesiąc po miesiącu zrozumieć, że jeśli chciałem ujrzeć i pogodzić część ze sprzeczności pomiędzy tym, co myślałem, że robię a rzeczywistością moich działań, aby móc żyć i odnosić się w mniej dysonansowy sposób do innych, nie dokładając nic do ich ciężaru cierpienia, nie mogłem postępować tak jak dotychczas. Ale czy mogłem naprawdę zmienić swoją postawę, swoją osobowość i swoje zachowanie? Wtedy zrozumiałem przede wszystkim, że poczucie posiadania prawa do działania w określony sposób nie oznacza, że to prawo rzeczywiście mam. I że jeśli działanie nie mogło być dwustronne, czyli jeśli w relacji na przykład tylko jedna z dwóch osób mogła się wypowiedzieć, wówczas moje podejście było problematyczne. Z tego rozumienia wynikało, że będąc w pozycji władzy nad kimś, najlepszą postawą, jaką mogłem przyjąć, było ciągłe pamiętanie o tym, czego nie wolno mi robić, i ciągłe badanie granic słuszności moich działań. Oznaczało to próby wytyczenia przestrzeni: przestrzeni na słuchanie i słyszenie, przestrzeni odczuwania drugiej osoby w chwilach, gdy to nie „działo się samo przez się”.

Funkcja reżysera może wymagać od kogoś mówienia „tak” albo „nie”, podejmowania decyzji, wycinania jednego fragmentu, zostawiania innego i tak dalej. Dokonywanie wyboru niekoniecznie oznacza zachowywanie się jak dyktator. W tych latach lepiej zrozumiałem coś, czego doświadczałem wielokrotnie, nie zdając sobie z tego sprawy, że w profesjonalnej współpracy lub w zbiorowym wysiłku możliwa jest nie tylko relacja „lider – podążający”; wręcz przeciwnie – rzadko kiedy taka jednokierunkowa relacja może rozwijać się zdrowo i twórczo. Momenty pracy, które są najbardziej żywe w mojej pamięci i które uważam za najbardziej twórcze, to te, kiedy nie bronię się, nie szukam potwierdzenia, ani nie narzucam swojego punktu widzenia, nie żądam niczego. Najczęściej dzieje się to w pracy jeden na jeden, ale nie tylko. Pojawia się wówczas szerokie spektrum możliwości interakcji, które zostałoby zatarte przez postawę „ja wiem, co działa i jak, a ty nie”. Niemożliwe jest odseparowanie procesu tworzenia od rezultatów artystycznych: sposób, w jaki traktujemy siebie nawzajem podczas prób, pozostaje wyraźnie widoczny w przedstawieniu, a jego oddźwięk wykracza poza wąski krąg grupy. Następnie nieuchronnie powielamy go w naszych relacjach z widzami, a w tej publicznej relacji ulega on wzmocnieniu i utrwala się.

Pokazując, że jestem zawsze pewny siebie, nigdy nie mam wątpliwości i nigdy się nie waham, okaleczam siebie i innych. To, co jest „absolutne”, zdaje się być martwe, łącznie z pewnikami; one duszą potencjał każdej jednostki i skazują ją na zwątpienie w siebie i autocenzurę. Kiedy w naszej pracy grupowej uznaję swój brak nieomylności i wartość odrębnych podmiotowości moich towarzyszy, czuję, jak między nimi a mną, a także we mnie samym, rozszerza się przestrzeń. To jak rodzaj wyzwolenia. Ale daleki jestem od uwolnienia się od tego, czym nasiąkłem, co mnie stworzyło: to jest zawsze we mnie obecne i prawdopodobnie zawsze będzie, tak jak udręki i lęki, pragnienia i aspiracje, które towarzyszą mi jako osobie. Nie byłem i nie jestem w stanie po prostu postanowić, że stanę się innym sobą. Rok po roku, gdy docierało do mnie, że nie chciałem być taki, jak ukształtowało mnie moje dziedzictwo, moja historia i moje społeczeństwo, stawało się także jasne, że uwolnienie się od tych wyuczonych zachowań było zadaniem niemal niemożliwym. Niemal.

Szukając nowych dróg przez te dziesięć lat, oczywiste stało się, że mogłem z pewnością stłumić makroskopijne przejawy tendencji totalitarnych: przestać podnosić głos, przerywać ludziom, gdy coś mówili, lub ostro się odzywać. Często oznaczało to czekanie, zanim odpowiedziałem na daną sytuację. Czekać. Czekać. Czekać. Nie reagować. W miarę jak starałem się unikać tych najbardziej oczywistych zachowań, okazało się, także dzięki informacjom zwrotnym od moich kolegów, że były inne działania, dużo subtelniejsze, które uświadamiałem sobie dopiero po fakcie. Dobrymi manierami też można manipulować. Wiem, że często nie jestem w stanie wychwycić i zatrzymać tych mniej oczywistych przejawów, gdy mają miejsce, i nawet aby je zauważyć, muszę prosić o pomoc innych, którzy nie mają obowiązku tego robić. Ale mogę poprosić. Zależę więc od czyjegoś osądu i subiektywności i mogę to zaakceptować jako fakt życia i pracy.

Zrozumiałem wtedy, że to nie był tylko mój problem, ale coś powszechnego w kulturze teatralnej. Dlatego zdawało się, że inni też to akceptują. W wielu kręgach reżyser może robić, co chce. Specjalnie używam formy męskiej. Ma milczące przyzwolenie decydowania, gdzie sięgają granice jego władzy, aby osiągnąć określony cel. Tyle razy słyszałem koncepcję, że sztuka leży poza moralnością. Moje sumienie nie dawało mi spokoju, gdy w sytuacji pracy atakowałem lub poniżałem kogoś, ale obyczaje pozwalały mi być ślepym i nie odczuwać istniejących we mnie sprzeczności. Jednakże zwyczaj, etyka zawodowa, kody moralne i język nie są wykute w skale: mogą i muszą ewoluować, wraz z moją osobistą, zawodową i polityczną świadomością. Myślę, że mogę rozszerzyć swoją zdolność rozpoznawania tego, co mityczne (mityczne w sensie zbioru kolektywnych wyobrażeń, które działają w nas i na nas), jak również tego, co regresywne w moim umyśle i w świecie kultury. Na przykład w teatrze często przyjmujemy fikcyjną stabilność: formy sztuki mogą się zmieniać, ale Sztuka pozostaje Sztuką, artysta jest artystą, teraz i wcześniej, i w przyszłości. Jedną z funkcji teatru mogłoby być właśnie publiczne demaskowanie poprzez naszą praktykę mitów działających w naszej kulturze. Jednym z takich demaskowanych mitów mogłaby być idea „artysty”.

Wciąż pozostawał jeden krok. Ludzie teatru, zwłaszcza ci mający doświadczenia teatru grupy, który zaczął się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, mają tendencję do myślenia, że nasze działania i funkcje stanowią alternatywę wobec tych aspektów społeczeństwa, które uważamy za wsteczne lub reakcyjne. Ale nasz świat zawodowy, społeczność teatralna i jej funkcjonowanie jest w dużej mierze odbiciem tego, co dzieje się w społeczeństwie: jest swoistą kwintesencją, destylatem społeczeństwa. Jak w społeczeństwie, tak i w teatrze obecne są tendencje postępowe i wsteczne tendencje, które muszę rozpoznać, jeśli chcę żyć i pracować nie tylko tak, jak mnie nauczono, ale i tak, jak mógłbym żyć. W naszym społeczeństwie bycie mężczyzną oznacza uprzywilejowaną pozycję już na starcie. Bycie białym oznacza to samo. Bycie wyedukowanym także. Być wyedukowanym, białym mężczyzną w pozycji władzy w teatrze i w społeczeństwie oznacza niesienie bagażu uprawnień, wyzysku, arogancji i przemocy na przykład wobec kobiet, ludzi niebiałych, osób LGBT i chorych psychicznie.

Podsumowując: odkryłem, że to był mój problem, ale również problem środowiska zawodowego, które z kolei stanowi odbicie całej kultury. Normy, na których ta kultura, mój zawód i moja społeczna tożsamość są oparte, tworzą „normalność”, która wcale nie jest normalna. Ta konstatacja nie zwalnia mnie z odpowiedzialności, tylko uświadamia mi szerszy kontekst, który zdaje się społecznie legitymizować moje działania. Rozumiejąc, że to, co akceptowane, nie jest naturalnym faktem, ale zależy od kontekstu społecznego, mogę stać się zdolny do pracy nad samym kontekstem. Ale wówczas, skoro sam zostałem ukształtowany przez ów kontekst, wcześniej czy później, będąc w pozycji autorytetu, ze względu na wychowanie i korzyści, które ta pozycja za sobą niesie, świadomie lub nieświadomie, mogę jej nadużywać. A zatem, co robić?

Zmiana, która dokonała się w pracy Open Program na rzecz użycia różnych form kreacji zbiorowej w kontekście społecznej niesprawiedliwości, może być początkiem odpowiedzi. Wraz z moimi towarzyszami wkroczyliśmy na terytorium, na którym nasza struktura i sposób funkcjonowania musiały zostać zakwestionowane i podane w wątpliwość wraz z kwestiami, którymi się zajmowaliśmy, takimi jak masowe więziennictwo w Stanach Zjednoczonych, bezdomność, dyskryminacja, a także nierówności ekonomiczne i społeczne: terytorium, na którym my, a zwłaszcza ja, mogliśmy zostać zmuszeni do słuchania i słyszenia, do uczenia się. W ostatnich latach to, co robiliśmy, rodziło w nas mnóstwo pytań. Na przykład ruch w stronę swego rodzaju decentralizacji pojawił się wraz ze śpiewanymi spotkaniami w śpiewie, które nazywamy Open Choirs. Szukaliśmy w nich sposobu bycia razem z ludźmi, gdzie to, co dzieje się na peryferiach, jest tak samo istotne, jak to, co wydarza się w centrum. Aby to mogło się zdarzyć, muszę nie być w centrum, w roli prowadzącego. Ostatecznie wszyscy musimy znaleźć sposób, aby każdy był odpowiedzialny za to, co się dzieje. Szukaliśmy czegoś, co mogło zmienić pokój, plac lub parking w przestrzeń publiczną, mając na myśli, że „publiczny” nie oznacza tego, co zostało udostępnione przez państwo jako usługa, lecz to, co jest tworzone i utrzymywane przez wspólną, dzieloną odpowiedzialność. Ta próba zbadania w naszej pracy form udziału w społeczeństwie obywatelskim jest kontynuowana teraz za pomocą innych środków, na przykład w publicznych rozmowach na tematy, które są nam bliskie, jak rasizm czy aktywizm obywatelski. Aby te wysiłki mogły otworzyć nowe drogi, potrzebujemy radykalnych zmian w sposobie funkcjonowania naszej grupy. Wciąż szukamy tych dróg. Od jakiegoś czasu na przykład poświęcamy czas na dyskusje grupowe, eksperymentując na różne sposoby, aby – biorąc pod uwagę różne podmiotowości – próbować zapewnić każdemu bycie usłyszanym i współudział w procesie podejmowania decyzji, co robić i w jaki sposób; dotyczy to także kwestii organizacyjnych. Jeden z elementów, którymi się zajmujemy, wiąże się z przywództwem, strukturami władzy i odpowiedzialności.

Osobiście i zawodowo nie chcę już być „liderem”. Jestem wdzięczny wszystkim, którzy zaufali mi i dali mi możliwość bycia odpowiedzialnym za ich pracę i funkcjonowanie grupy, a także pomogli mi zrozumieć, że możemy teraz razem odnaleźć nowe drogi. Nie mam zamiaru przestać pracować ani rezygnować z mojej zawodowej odpowiedzialności, ale nie widzę możliwości, by pełnić moją publiczną funkcję jako aktor i reżyser, utrzymując obecnie pozycję lidera. Wyraźnie czuję, że czasy, w których żyjemy, wymagają ode mnie zakwestionowania moich własnych automatyzmów i zrobienia kroku naprzód, który oznacza także krok w tył, wycofanie się. Być może mogę wyreżyserować przedstawienie, ale nie mam zamiaru nadal wykorzystywać władzy w ten sam stary sposób. Moi towarzysze są inteligentnymi, dobrze wykształconymi i utalentowanymi ludźmi, którzy nie potrzebują być prowadzeni, ale rozwijać własne zdolności współpracy, pomagać sobie nawzajem, odkrywać własną ludzką i zawodową autonomię, a przede wszystkim samodzielnie decydować o tym, jak podążać za swoimi aspiracjami, indywidualnie i wspólnie. Nie mam do zaproponowania żadnego programu: mogę jedynie podjąć praktyczne kroki w mojej własnej pracy, aby szukać sposobów służenia indywidualnym potrzebom i wspólnemu potencjałowi moich towarzyszy. Oni i ludzie, których spotykamy, są pod tym względem moimi nauczycielami. Tylko będąc wrażliwym na ich propozycje, mogę być może odnaleźć razem z nimi to, co odczuwam jako możliwość i być w stanie wyobrazić sobie razem z innymi to, czego sam jeszcze nie potrafię wymyślić. Podczas wystąpienia we Florencji w 1985 roku Grotowski powiedział słowa, które potrąciły we mnie jakąś ważną strunę: „Rzeczy, które przede mną były zakazane, winny być dozwolone – po mnie; trzeba, aby drzwi, dotąd zamknięte na cztery spusty, zostały otwarte. Kwestię wolności i tyranii muszę rozwiązać przez zastosowanie środków praktycznych; to znaczy, że moja działalność powinna zostawić ślady, przykłady wolności”4. Najprawdopodobniej nie odkryję jakichś zaskakująco nowych dróg dla siebie w ciągu swojego życia, ale może zrobi to później ktoś inny; być może także dzięki temu, co robimy teraz w naszej pracy i w naszym życiu.

To prawda, że w niektórych dziedzinach mam więcej doświadczenia niż moi towarzysze. Zwyczajna rezygnacja z pozycji nie miałaby jednak sensu. Być może rzeczywiste problemy nie leżą w samej pozycji, ale w tym, na czym się ona zasadza. I znowu, ze względu na to, jak jestem ukształtowany, na moje wykształcenie, moje dziedzictwo, ryzyko samooszukiwania czai się na każdym kroku. Jestem więc pełen wątpliwości, ale moje zwątpienie nie jest deklaracją porażki. Mogę wciąż reformować moje działania i sposoby myślenia. Mogę walczyć ze sobą i z okolicznościami, aby nie wnosić wkładu w napędzającą się strukturę przemocy, nawet tej subtelnej i zwyczajnej. Chcę zrozumieć, co konkretnie mogę zrobić, ponieważ nie chcę kontynuować wykuwania żelaznego łańcucha, do którego każde pokolenie dodaje kolejne solidne ogniwo. Mogę, wraz z moimi towarzyszami i tymi wszystkimi, których spotykamy, wyobrazić sobie i wydeptać inne ścieżki, aby „powiększyć wyspę wolności, którą w sobie noszę”.

Wracając do mojej wioski. Do mojej szkoły podstawowej na toskańskiej wsi chodziła pewna nieśmiała dziewczyna, której rodzina pochodziła z włoskiego południa. Mówiła inaczej. Jej skóra była ciemniejsza. Nazywaliśmy ją „małpą”. Moi rodzice byli przyzwoitymi i inteligentnymi ludźmi, moi bracia i siostry byli postępowymi, młodymi aktywistami o szerokich horyzontach, i wszyscy byliby zszokowani, gdyby dowiedzieli się, jak traktowaliśmy tę małą dziewczynkę. A jednak tam się właśnie wychowałem. W seksistowskim, rasistowskim, nietolerancyjnym i brutalnym społeczeństwie. Stamtąd pochodzę i to mnie częściowo ukształtowało: tu es le fils de quelqu’en – jesteś czyimś synem. Jak powiedział Grotowski pod koniec cytowanego już tekstu: skądś pochodzę, z jakiegoś kraju, z jakiegoś miejsca, z jakiegoś krajobrazu. Teraz widzę inne znaczenie jego słów, a także mojej własnej historii, historii, która mnie ukształtowała. Zrozumienie, skąd pochodzę, jest dla mnie jednym z warunków tego, żeby nie być „odciętym, sterylnym, jałowym”.

Zobaczenie siebie, jakim się jest, może być do pewnego stopnia bolesne. Ten ból jest do przyjęcia i może być potrzebny. Nie sądzę, by równał się on z boleścią, którą znosiła tamta nieśmiała dziewczynka. Cierpienia, które czuła, nie można uznać za akceptowalne. Także na próbie, w przedstawieniu czy na scenie ból nie jest akceptowalny, ani nie jest potrzebny. W pracy teatralnej jest to nieakceptowalne i niepotrzebne by prowokować cierpienie albo cierpieć; nękać i nadużywać, albo być nękanym i nadużywanym, traktować ludzi lub być traktowanym jak ktoś gorszy, by ośmieszać aktorkę czy aktora lub poświęcać swoją godność ze strachu przed reżyserem. Nie ma żadnego talentu ani wiedzy reżysera, jak i nie ma żadnego błędu lub zablokowania się aktora, które usprawiedliwiałyby agresję reżysera w jakiejkolwiek formie. Zdrowie psychiczne i umysłowe, dobrostan, godność i integralność każdej osoby są o wiele ważniejsze niż jakakolwiek praca teatralna. W teatrze cel nie uświęca środków. Rezultaty i cele nie usprawiedliwiają środków, ponieważ często są dwuznaczne i nie są niewinne, i ponieważ najczęściej nieuchronnie środki determinują końcowe rezultaty i mają wpływ na efekt artystyczny i jego publiczne oddziaływanie.

Myślę, że przyczyniłem się do cierpienia innych osób i wciąż to robię, dzień po dniu, w mniejszy lub większy sposób. Wyrzuty sumienia są obecne, ale nie zmieniają wiele, o ile wyraźnie nie wniosę wkładu w bardziej współczujący i sprawiedliwy świat. Jestem, a zatem pracuję, z moimi towarzyszami i z obcymi – to jest moje pole działania. Nasze rzemiosło polega na kultywowaniu twórczej transformacji języków i form artystycznych, a co się z tym wiąże – także naszych sposobów działania i współpracy. Aby otworzyć drzwi, które są zamknięte, albo do których zamknięcia sam się przyczyniałem, powinienem najpierw je zobaczyć, w sobie i swoim zawodzie. Od lat kobiety demaskują dyskryminację i przemoc, podobnie jak czynią także inne uciskane grupy społeczne, zapewniając jednocześnie możliwości zmiany i postępu. A mimo to wciąż osoba, która zabiera głos, naraża się na dalszą agresję, opór, ataki i dyskredytację, ponieważ uwarunkowania kulturowe, które czynią te zjawiska nie tylko możliwymi, ale i normalnymi i tolerowanymi, są zakorzenione w samej strukturze naszego społeczeństwa i przywilejach części społeczeństwa, w tym moich.

To są problemy wypierane ze zbiorowej świadomości od niepamiętnych czasów, zakorzenione w kulturowych i społecznych strukturach, które służą przywilejom osobistym i związanym z płcią. Kiedy te kwestie w naszym zawodzie wychodzą na światło dzienne, łatwo można przyjąć wobec nich normalizujący stosunek i tolerować je jako co prawda pożałowania godne, ale jednak pojedyncze epizody, a nie jako symptomy znacznie szerszego zjawiska. Rozpoznając te dyskryminujące mechanizmy w sobie, mogę spojrzeć na społeczeństwo jako zestaw zachowań, relacji, zasad, kodów i języków, które podlegają ewolucji. Ja sam, w działaniu, jestem polem, które nieustannie wymaga reform. Aby to robić, mogę słuchać i słyszeć inne głosy; głosy, które sam uciszałem lub do uciszania których się przyczyniałem. Najgorsze horrory w historii mają gdzieś swój początek. Kiedy mamy do czynienia z nierównością i dyskryminacją, kiedy tylko niektórzy ludzie mają przyzwolenie na dostęp do stanowisk kierowniczych, kiedy powszechnie i mitycznie zakłada się, że jest to naturalna forma relacji międzyludzkich, kończy się to obozami, gwałtem, niewolnictwem i zakładem dla obłąkanych. Moi bliscy, czytając ten tekst, powiedzą mi, że moja rodzina uczyła mnie także innych wartości, takich jak solidarność i dzielenie się; moi koledzy ze szkoły powiedzą, że szkoła publiczna nauczyła mnie odpowiedzialności cywilnej i demokracji; moi koledzy z teatru – że teatr nauczył mnie współpracy i inkluzywności; moi przyjaciele intelektualiści – że akademia pomogła mi zdobyć ważne narzędzia konceptualne, takie jak myśl krytyczna i intersekcjonalność. A jednak, pomimo osobistego tonu, nie piszę o moim życiu i moim celem nie jest ocena zasług naszej kultury. Jest to raczej ponowna ocena niektórych narracji, w których żyłem. Taka narracja „nie rozwiązuje żadnych problemów i nie koi żadnego cierpienia” i w najlepszym razie może przygotować drogę. Ale jest to także i przede wszystkim zaproszenie i przypomnienie dla mnie samego, aby wynaleźć nowy sposób działania – taki, do którego mogę przystąpić tylko praktycznie, razem z innymi. Dlatego jest to deklaracja publiczna, wobec innych: publiczna w sensie, jaki opisałem powyżej, czyli wymagająca indywidualnej odpowiedzialności w tworzeniu współdzielonej jakości bycia z innymi.

Chciałbym opowiedzieć Wam szczegółowo, co obecnie robimy w naszej artystycznej i międzyludzkiej pracy, ale byłoby to tutaj nie na miejscu i myślę, że nie byłoby to dokładne sprawozdanie, ponieważ nie wiem jeszcze, dokąd zmierzamy. Ale jest kilka następstw wniosków, do jakich doszedłem. Chciałbym krótko wspomnieć o jednym z nich: ponieważ jestem przekonany, że nie chcę już prowadzić grupy w sposób, jaki opisałem, zrozumiałem też, że nie chcę śpiewać pieśni z diaspory afrykańskiej, tak jak robiłem to od 1986 roku. Znam setki pieśni i wersji pieśni. Budzą mnie rano niczym ptaki. Ale teraz po trzydziestu pięciu latach spędzonych na pracy nad tymi niezwykłymi kreacjami istot ludzkich, które zostały deportowane i wykorzystane i które nadal są uciskane, wiem wystarczająco dużo. Wiem, że wielu rzeczy nie wiem i nigdy się nie dowiem. Po trzydziestu pięciu latach pracy w obszarze, którego nie wybrałem na początku, zdecydowałem się przestać. To jest krok w mojej trajektorii, który byłem w stanie zrobić także dzięki całej pracy, która została wykonana i dzięki ludziom, z którymi była wykonywana przez te wszystkie lata. Ten tekst nie jest miejscem na opisywanie tej decyzji, zrobię to przy innej okazji. Tutaj wystarczy powiedzieć, że ma to związek z przywilejami, do których mogłem czuć się uprawnionym, a do których uprawniony już się nie czuję. Ta decyzja nie dotyczy moich kolegów ani nikogo innego w i poza Workcenter. Być może, jeśli ktoś będzie chciał, mogę z nim zaśpiewać, delikatnie, wspierając. Być może nadal będę występował w The Hidden Sayings przez jakiś czas, bo tam moi towarzysze jeszcze mnie potrzebują. A może nawet i to nie. Naprawdę nie wiem. Zobaczymy.

luty 2021

O autorze

Z języka angielskiego przełożyła Justyna Rodzińska-Nair, konsultacja przekładu Agnieszka Kazimierska

  • 1. Mario Biagini: W Workcenter – Open Program, „Performer” 2021 nr 21.
  • 2. Mario Biagini: List, „Performer” 2021 nr 21.
  • 3. Zob. Pictures of the Pandemic: An Album of Voices, redakcja Dariusz Kosiński, Wydawnictwo Żywosłowie, Kraków 2021.
  • 4. Jerzy Grotowski: Tu es le fils du quelqu’un, [w:] tegoż: Teksty zebrane, redakcja Mario Biagini, Dariusz Kosiński, Carla Pollastrelli, Thomas Richards, Agata Adamiecka-Sitek, Igor Stokfiszewski, Instytut im. Jerzego Grotowskiego, Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Wrocław – Warszawa 2012, s. 800.