2023-07-10
2023-07-10
Magda Piekarska

Stypa za zmarłych, z myślą o żywych

Performans Viktorii Myroniuk to dowód na to, jak wiele mocy tkwi w skostniałym rytuale – o ile znajdzie się ktoś na tyle odważny, żeby podważyć jego reguły, negocjować warunki, nadać nowy sens. Ale jest także (a może przede wszystkim?) świadectwem, jak bardzo dziś w pocovidowym i wojennym czasie potrzebujemy bliskości, intymności, poczucia bezpieczeństwa – również w kontakcie ze sztuką.

„Stypa” Viktorii Myroniuk. Fot. Justyna Żądło

Stypa Myroniuk miała pierwotnie mieć premierę na poznańskiej Malcie w ubiegłym roku. Nie doszło do niej – z prezentacji zrezygnowała sama artystka, tłumacząc swoją decyzję problemami we współpracy z organizatorami imprezy: nie dostała na czas umowy, na próby performansu przygotowywanego specjalnie na festiwal miała zaledwie jeden dzień, a i tak skromne honorarium w wysokości 4 tys. obniżono do 3 tys. zł. Rezygnacja obiła się szerokim echem, Myroniuk w jej decyzji wsparli artyści, instytucje i twórcze kolektywy. Stracił Poznań, zyskał Wrocław. Ostatecznie w Stypie można było wziąć udział ponad rok po pierwotnie planowanej premierze; została włączona do programu „Szczelin”, zainspirowanego esejem Szczeliny istnienia Jolanty Brach-Czainy cyklu wydarzeń, do którego kuratorka Monika Wachowicz zaprosiła między innymi na zasadach rezydencji dwanaście artystek z Polski i Ukrainy.

Wrocław wydaje się idealną sceną dla Stypy – to Dolny Śląsk przecież, a ściślej rzecz biorąc: dom prababki Viktorii Myroniuk w Wińsku, jest tu symbolicznym miejscem akcji, w którym poprzez tę szczególną ucztę odbywa się ostateczne, choć spóźnione o wiele lat pożegnanie zmarłej. Sama tytułowa stypa, czyli uczta wyprawiana z okazji śmierci i pogrzebu, ma swoje korzenie w czasach przedchrześcijańskich – wówczas organizowano ją tak dla żywych, jak dla umarłych, powtarzając ten rytuał przy okazji kolejnych rocznic śmierci. Dziś jest raczej okazją do coraz rzadszych spotkań dalszej i bliższej rodziny, formą poczęstunku przygotowanego przede wszystkim z myślą o tych, którzy na pogrzeb przybyli z daleka, czasem sposobnością do wspominania osoby zmarłej i do przekazania jej najbliższym wyrazów wsparcia i współczucia w mniej formalnych okolicznościach od tych, które obowiązują na pogrzebie. Zwykle stypa to obiad dla krewnych i przyjaciół, spotkanie trwające nie dłużej niż dwie godziny, choć zdarzają się wyjątki – sama uczestniczyłam w suto zakrapianej alkoholem stypie, która przeciągnęła się do późnej nocy: z zapętlonymi zdjęciami zmarłego wyświetlanymi na dużym ekranie, muzyką z jego playlisty i wspomnieniami krewnych i przyjaciół, jakimi dzielili się, przejmując przekazywany z rąk do rąk mikrofon. Czasami traktowana jako uciążliwy dodatek do pogrzebu, który sam w sobie dla bliskich zmarłego jest trudnym momentem, i dziś stypa potrafi zatem pełnić rolę momentu granicznego, pozwalając rodzinie i przyjaciołom doświadczyć pocieszenia i rozpocząć kolejny etap żałoby, w którym trzeba mierzyć się z koniecznością powrotu do codziennych zajęć.

U Myroniuk jest inaczej – jej Stypa, pozostając ucztą, w trakcie której przywołuje się ducha prababki Agaty (ale także duchy zmarłych osób i istot bliskich pozostałym uczestnikom tego wydarzenia), jest też biesiadą zorganizowaną w pewnej szczególnej intencji – zatrzymania koła historii, która tak lubi się powtarzać, serwując nam do znudzenia wciąż te same pułapki. Jak w Dniu Świstaka, amerykańskiej komedii romantycznej, tyle że wcale nie jest śmiesznie i tylko z rzadka bywa romantycznie. Za to bolesne powtórki odbywają się w większych odstępach czasu i wrzucają w tę matrycę pełną dziur i zadziorów kolejne pokolenia. Wciąż powraca moment, kiedy dopadają nas decyzje polityków, podejmowane ponad naszymi głowami, i trzeba pakować w pośpiechu walizki i plecaki, zostawiając za sobą to, co miało być naszą kotwicą – dom. Dziś to robią m.in. nasi sąsiedzi z Ukrainy, niewykluczone, że za chwilę będą do tego zmuszeni ich prześladowcy – bohaterka Stypy wyrwana z rodzinnego domu w 1942 roku, trzy lata później obserwowała, jak w tym samym pośpiechu, łykając łzy, pakuje swoje manatki rodzina bauera, u którego przymusowo pracowała.

Rodzina Viktorii Myroniuk została podzielona wyznaczoną po wojnie nową, wschodnią granicą Polski. Agata Kowalewska, prababka artystki, urodziła się w 1917 na terenie dzisiejszej Francji, a ówczesnych Prus – to tam wyemigrowali z Horodenki jej rodzice „za chlebem”, przy czym ów chleb był okupiony wyniszczającą pracą w kopalni. Udało im się wrócić do Horodenki, kiedy Agata była zaledwie roczną dziewczynką. Tam dorastała, tam wyszła za mąż, a w 1937 roku urodziła córkę Emilię. W 1942 prababka Viktorii została jednak brutalnie wyrwana z rodzinnego życia i jako robotnica przymusowa trafiła do jednego z gospodarstw na Dolnym Śląsku, całkiem niedaleko Wińska, gdzie osiadła w 1957 roku. W międzyczasie przeżyła powrót na Ukrainę i zsyłkę na Syberię – według rodzinnych przekazów powodem miało być podejrzenie o defraudację. Na zaproszenie brata przyjechała w latach 50. do Legnicy, gdzie poznała wdowca spod Tarnopola – razem zamieszkali w Wińsku. Jednak większość jej najbliższych pozostała w ukraińskiej republice Związku Radzieckiego – córka Emilia po tym, jak zakochała się z wzajemnością w wojskowym z legnickiej „małej Moskwy”, zaszła w ciążę i musiała razem z nim wrócić do rodzinnej Horodenki (w garnizonowym mieście związki miejscowych z sowieckimi żołnierzami były zakazane).

Przez dekady spotkania Agaty z resztą rodziny były sporadyczne. Kiedy w 1994 roku zmarła, dom w Wińsku długo stał opustoszały. Po wybuchu wojny w Ukrainie w 2022 roku dał schronienie Viktorii, która już wcześniej zaczęła przywracać go do życia. Jednocześnie podjęła próbę zrekonstruowania powikłanej biografii swojej babki. Zaczątkom tego podwójnego procesu poświęciła realizowany w 2020 roku w Galerii Sztuki Współczesnej w Opolu projekt W poszukiwaniu Agaty. Przy czym wiele wciąż wskazuje na to, że drugie zadanie skalą trudności przerosło pierwsze – w życiorysie Agaty było wiele luk, a jego dzisiejszy kształt wciąż prowokuje więcej pytań niż podsuwa gotowych odpowiedzi. Wiadomo, że była silną, niezależną kobietą w czasach, które od kobiet wciąż wymagały raczej podległości niż manifestowania swojej mocy indywidualizmu. Że wokół siebie gromadziła grono sąsiadek, sprawiając, że wiejskie życie nie ograniczało się jedynie do nieśmiertelnych niemieckich trzech K, równie aktualnych także w powojennej Polsce, gdzie na wsi ów trójkąt zamieniał się w czworokąt – obok kuchni, Kościoła i opieki nad dziećmi pojawiał się jeszcze obrządek gospodarstwa. Że koło gospodyń wiejskich, któremu przewodniczyła, na przekór dość standardowemu programowi (kursy kulinarne, wspólne śpiewanie) było wentylem pozwalającym na odrobinę emancypacji. Najwięcej zresztą o tym polskim życiu Agaty Viktoria dowiedziała się od jej dawnych sąsiadek. O tym, że jednej z nich na złość na męża udzieliła wsparcia zakropionego kilkoma kieliszkami wódki, że inna, przez swoją odmienność nazywana babochłopem, nie wytrzymała społecznej presji i popełniła samobójstwo. A kiedy ksiądz odmówił jej pochowania, Agata sama odprawiła ceremonię pogrzebową, czym wywołała skandal. To właśnie jednej z wińskich przyjaciółek prababka Viktorii zwierzyła się, że dopuściła się kiedyś mężobójstwa. Ile w tym było prawdy? Myroniuk, mimo starań i korespondencji z ukraińskimi i rosyjskimi archiwami, nie udało się nic ustalić – choć i sama Agata, ale też rodzinna pamięć mówiła o pobycie w syberyjskim łagrze, to w dokumentach na ten temat nie ma śladu, nie wiadomo, jaki paragraf sprawił, że się tam znalazła.

Relacjonuję tę zrekonstruowaną częściowo historię, bo w zasadniczej mierze jest ona materią performansu – rzecz jasna, opowiedziana w innej formie, bliższej spontanicznie przywoływanym wspomnieniom, w których wracają do nas fragmenty życia znajomych i bliskich. Uczestnik dopiero po wyjściu ze Stypy skleja te rozsypane puzzle we wciąż niepełny, ale już bardziej spójny obraz.

Viktoria nadal remontuje dom Agaty i robi to z wiarą, że uda jej się osiąść w nim na dłużej. I pożegnać ducha babki już na dobre – niewykluczone, że Stypa wróci więc jeszcze, w najwłaściwszej dla siebie scenerii i z sąsiadkami Agaty w rolach uczestniczek.

Tymczasem gościną służył jej MiserArt, na co dzień miejsce pracy rzemieślników i artystów zmagających się z kryzysem bezdomności. Budynek na wrocławskim Nadodrzu, mieszczący się w podwórzu kamienic przy ul. Cybulskiego jest wypełniony efektami pracy jego użytkowników – lampami z elementów z odzysku, stołami z kamienicznych drzwi, mieszczącymi wbudowane w blat donice na kuchenne zioła. Twórczy recykling jest ideą, która spina tę działalność. Mieści też prawdziwy skarb, który być może już wkrótce, w dobie starań o czyste, miejskie powietrze stanie się zabytkiem, nieużytkową atrapą – kuchnię z opalanym drewnem piecem z fajerkami. Na co dzień działa tu pracownia chleba, jednak na weekend na przełomie marca i kwietnia kuchnia zamieniła się w przestrzeń performansu Myroniuk.

 „Stypa” Viktorii Myroniuk. Fot. Justyna ŻądłoTo kuchnia jest miejscem, w którym zasiądziemy do stypy po Agacie – przy piecu, na którym już gotuje się barszcz i na którym w dalszej kolejności będzie skwierczał tłuszcz na pierogi. W tym sensie stypa Myroniuk staje się zaskakująco spójna tak z charakterem miejsca, w którym się odbywa, jak z trybem życia zmarłej – to uczta hand made, zaczynając od drewna, które trzeba porąbać na kawałki, żeby zapłonął ogień, przez potrawy, które są efektem działań Viktorii, a nie anonimowego cateringowego dostawcy (poza drożdżowym kołaczem przywiezionym z Ukrainy – zgodnie z tradycją, dostają go goście stypy, czasem w intencji wybaczenia win zmarłej osobie), aż po opowieści płynące przy stole, lepione nie z gotowej sztancy, ale z żywych wspomnień biesiadników uruchamianych pytaniami gospodyni. Jest też spójna, bo z przestrzenią spotyka się wokół idei bezdomności, wypędzenia, konieczności organizowania sobie życia na nowo – tych procesów, których doświadczała wielokrotnie Agata Kowalewska i którym musiała w obliczu nowej wojny stawić czoła jej prawnuczka.

Tymczasem jednak gromadzimy się w holu. Powinna być nas ósemka, No ale jestem jeszcze ja – na doczepkę, błąd przy rezerwacji uczynił ze mnie hołowę, tego nadmiarowego gościa, czasem sąsiada, kiedy indziej zbłąkanego wędrowca, kogoś, kogo nie było w planach. Ale cóż – skoro już jest, czeka na niego dodatkowy talerz, i jedynie brak miejsca skazuje go na mniej komfortowe siedzenie na rogu stołu, uświadamiające cały nietakt wpraszania się na rodzinną uroczystość z półlegalnym statusem nieproszonego gościa. Polskojęzyczny kontekst podpowiada więc, że na Stypę weszłam „na krzywy ryj”, ale że w kontekście gorącej dyskusji wywołanej komentarzem aktora Tomasza Lulka o unikających płacenia za bilety na spektakle recenzentach frazeologizm zyskał już właściwie memiczny charakter, wolę myśleć o sobie jako o hołowie – tak właśnie po ukraińsku określa się pasażerów na gapę większych i mniejszych rodzinnych biesiad. Byłam hołową także przez to, że na Stypie, w której uczestniczyłam (performans odbył się trzykrotnie) panowała właściwie familiarna atmosfera – oprócz mnie brały w niej udział dalsza legnicka rodzina Viktorii oraz jej poznańskie i wrocławskie znajome. Przy czym zdaję sobie sprawę, jak wyjątkowa była to sytuacja – bilet na performans mógł kupić każdy, i właśnie założenie, że spotykają się tu nie bliscy, lecz nieznajomi łamie jedną z podstawowych reguł żałobnej uczty. Pojawia się pierwsze „sprawdzam” – czy przy tak przypadkowej kompozycji uczestników uda się otworzyć artystyczną stypę na intymną i szczerą rozmowę? Czy uda się zbudować atmosferę, która bez prowokowania na siłę tej znienawidzonej przez wielu „interakcji z widzem” zamieni widza w uczestnika, skłonnego zapomnieć, że wokół siebie ma nie bliskich, ale obcych sobie ludzi? Pozostałe miejsca przy stole mają też nad tym „hołowianym” tę przewagę, że kryją schowane pod talerzami zagadki i zadania dla uczestników stypy. Ale to pozorna niedogodność – większość tych karteczek zawiera tak naprawdę zaproszenie do rozmowy, w której biorą już udział wszyscy biesiadnicy. I w których chodzi w dużej mierze także o negocjowanie pewnych elementów obrzędu pożegnalnej uczty.

„Stypa” Viktorii Myroniuk. Fot. Justyna ŻądłoRytualny charakter performansu zostaje zaznaczony jeszcze zanim wejdziemy do kuchni – w holu odbywa się mycie rąk, woda płynie nie z kranu, ale z dzbanka do miski, obok czekają białe ręczniki. I pojawia się pierwsza opowieść i pierwszy obrzęd inspirowany wspomnieniem mycia rąk przez kobiety po pracy w ogrodzie. Sensem tej czynności było nie tylko oczyszczenie, ale także odżywienie wodą, tą, która życie daje. Myroniuk wspomina, że jej mama zawsze powtarzała, „wodo, wodyczko, daj mi życia łyczek, a także rodzinie, co w korzeniu żyje”. A choć ona sama nigdy nie rozumiała, co oznaczają te słowa, to miała wrażenie, że woda rzeczywiście pachniała korzeniem. A potem otwierają się przed nami drzwi do kuchni. Pachnie gotującym się barszczem i – co za ulga – w deszczowy dzień bije ciepło od rozgrzanego pieca. Na stole śnieżnobiały obrus, piękna zastawa, wino w butelkach i kompot w karafkach. Jest przytulnie w stylu mocno retro – jakbyśmy przenieśli się w czasie do jednego z tych momentów powojennej historii, kiedy byliśmy wciąż jeszcze na dorobku, bez szans na meblościankę i serwis z Karoliny czy Chodzieży. I chcąc nie chcąc, tu, na ziemiach nazywanych wówczas odzyskanymi, używaliśmy narzędzi i kopiowaliśmy styl pozostawione nam przez poprzednich mieszkańców. Rozsiadamy się więc przy stole, mościmy się wygodnie, ale szybko okazuje się, że ta uczta ma precyzyjnie rozpisany scenariusz, w którym zostały ujęte również nasze role.

Gospodyni (Myroniuk) gości nas w swojej kuchni, częstując barszczem, pierogami, kompotem, winem, kawą i kołaczem, dzieli się historiami o Agacie, swojej rodzinie, własnych losach, oczekując jednak wymiany opowieści. Jest szczodra, ale i wymagająca – każdy i każda z ósemki gości znajdzie pod talerzem zagadkę – to ich odkrywanie wyznacza rytm biesiady. „Od srebrnego denka / do złotej korony / podlej moje słonko, / rozdarte na polu, / przybite do chmur” – przeczyta ktoś. „Zapach i smak przełamią rutynę. Duchem wypełni się ciało pustynne” – odkryje kto inny. Będzie można te sentencje interpretować na własny sposób, ale bezradnym wobec ich ukrytego przekazu gospodyni podsunie wyjaśnienie. I towarzyszącą mu prośbę – żeby opowiedzieć o zmarłej lub zmarłym, którego chciałoby się zaprosić do żałobnego stołu (przy naszym „zasiedli” rodzice i dalsi krewni, ludzcy przyjaciele, ale też pewna nieodżałowana kotka), o zadbanie o to, żeby kieliszki były pełne, o podanie barszczu, zaserwowanie pierogów, uprzątnięcie naczyń, dołożenie drew do paleniska. Czasami pytania wydadzą się banalne, np. czy podczas stypy wypada pić piwo?

„Stypa” Viktorii Myroniuk. Fot. Justyna ŻądłoCzy to już zanadto narusza porządek obrzędu, czy też jeszcze jest dopuszczalne? Bo poza tym magicznym celem wyznaczonym przez Myroniuk (zatrzymanie koła historii), jej działanie ma też dodatkowy, bardziej realny cel – wynegocjować taką formę dawnego rytuału, który nam wszystkim pozwoli na nowo się w nim odnaleźć. Umówmy się – na stypach rzadko mówi się o zmarłym, wykraczając poza banalne koleiny, rzadko też mówi się o umieraniu, samej śmierci, stracie. Trochę się milczy, trochę próbuje niezręczną sytuację zagadać tematami pobocznymi, zwłaszcza kiedy posadzą nas obok od wieków niewidzianych krewnych, których imiona daremnie próbujemy wyłuskać z pamięci. Wyzwalaczem pozwalającym przełamać lody bywa alkohol, ale on zadziała głównie na miejscowych – ci, którzy mają przed sobą wielogodzinną podróż, nie odważą się ryzykować z procentami. Najbliższa rodzina zmarłych pełni honory gospodarzy ze zrozumiałym zmęczeniem – trudno żeby w tej sytuacji dbała o kierowanie rozmów na pożądane tory. Stypa, która miałaby szansę skoncentrować się wokół spraw ostatecznych, musiałaby odbyć się w którąś z rocznic śmierci, tak jak w przypadku uczty żałobnej Myroniuk – kiedy gospodyni-mistrzyni ceremonii jest już emocjonalnie i mentalnie gotowa, żeby stawić czoła sytuacji.

Myroniuk zbudowała sytuację paradoksalną: zaprosiła nieznajomych na stypę po swojej prababce. Performans, po którym można było spodziewać się teatru jednej aktorki/kucharki/opowiadaczki, niepostrzeżenie zaczął transformować w doświadczenie prawdziwie intymnej rozmowy, wymiany opowieści i doświadczeń, bez tematów tabu. Rozwiązywały się języki – ktoś początkowo zacięty w sobie, zaczynał wspominać matkę i swoje towarzyszenie jej umieraniu, były łzy na wspomnienie naszych bliskich zwierząt, anegdoty o stypach i pogrzebach, a zatem i śmiech. Było przywoływanie naszych umarłych (Agata na stypie stawiła się osobiście, choć zaledwie na chwilę, w dodatku na pytania odpowiadała niechętnie) i koniec końców gospodyni musiała nam dać delikatnie, choć stanowczo do zrozumienia, że pora kończyć, bo inaczej zasiedzielibyśmy się przy jej piecu do późnego wieczora.

„Stypa” Viktorii Myroniuk. Fot. Justyna Żądło„Ciekawe, że piszesz takie rzeczy na fb, a mam wrażenie, że nigdy o tym nie porozmawiałyśmy” – napisała do mnie niedawno siostra, kiedy kielecko-krakowski spektakl Mateusza Pakuły uruchomił we mnie potop wspomnień o długim umieraniu naszej mamy, co znalazło wyraz w poście w mediach społecznościowych. Ciekawe, że to właśnie teatr i – jak w przypadku Stypy – szerzej rozumiany obszar sztuk performatywnych jest w stanie otworzyć przestrzeń do takiej rozmowy, na którą w innych, teoretycznie najwłaściwszych okolicznościach nie jesteśmy gotowi. Oprotestowane przez Ordo Iuris Prawo wyboru w poznańskim Teatrze Nowym, Śmierć Jana Pawła II w tamtejszym Polskim, Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję – wspomniana wyżej koprodukcja Teatru im. Żeromskiego w Kielcach i Łaźni Nowej, legnickie Zapowiada się ładny dzień – to tylko garść przykładów z ostatnich sezonów, z pewnością niepełna, ale jakoś reprezentatywna. Na tle tej toczonej przez teatr, niekoniecznie krótkiej rozmowy ze śmiercią, Stypa odróżnia się formą, ale też pozycją autorki, która opowiada o innym, przez upływ czasu bardziej zdystansowanym momencie wobec śmierci. I jak bez historii Agaty performans nie mógłby zaistnieć w tym kształcie, tak jej historia jest potrzebna Myroniuk, żeby twórczo przebadać potencjał, jaki tkwi w obrzędzie. Ale też przywrócić sens temu, co wciąż dotyka nas bolesnym absurdem.

 „Stypa” Viktorii Myroniuk. Fot. Justyna ŻądłoI tak jak Pakuła po śmierci ojca napisał książkę i wyreżyserował oparty na niej spektakl, w nadziei, że nada tym miesiącom wypełnionym bólem i cierpieniem wymierzony w przyszłość sens, otwierając w polskich warunkach dyskusję o eutanazji, tak Myroniuk, próbuje poprzez historię Agaty zrealizować cel tylko pozornie mało spektakularny – sprawić, że zaczniemy o naszych umarłych rozmawiać, że będziemy ich częściej i głośniej wspominać, i zapraszać do naszego stołu. Jest jeszcze cel magiczny – to zatrzymanie wiecznie zacinającej się w swoich błędach Historii. I w tym sensie, Stypa, która nie jest wprost opowieścią o wojnie toczącej się za naszą wschodnią granicą, w sposób nieoczywisty i bardzo nie wprost o tej wojnie jest. Zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, że gdyby nie rosyjska agresja na Ukrainę, wyjazd do Wińska i odbudowa domu Agaty byłaby dla Viktorii potrzebą dyktowaną sentymentem, a nie koniecznością.

O autorce

 

Stypa
Kolacja performatywna Viktorii Myroniuk, zaprezentowana w dniach 30 marca – 1 kwietnia 2023 w ramach projektu Instytutu im. Jerzego Grotowskiego „Szczeliny. Kobiety w sztukach performatywnych” 2023.