2019-06-18
2021-02-10
Urszula Bielska

Grotowski w moim Opolu

Wspomnienie ma w sobie tajemniczą, niewyobrażalną siłę i jest żywiołem,
który potrafi niszczyć i tworzyć, stoi u początku kreacji.
Tadeusz Kantor: Klasa szkolna

Kiedyś trochę śmialiśmy się ze Zbyszka Osińskiego i z Eugenia Barby – że oni zapisują nawet westchnienia Grotowskiego1. Teraz myślę, że te drwiny były naszą głupotą. Nie wiem – czy wydawało nam się, że nasza pamięć jest taka dobra, czy po prostu nie zdawaliśmy sobie sprawy, z kim mamy do czynienia i jak to kiedyś będzie funkcjonować w innym otoczeniu. Myślę, że ta nasza wiedza była minimalna – mimo wszystko – byle jaka. No przecież takich twórców współczesnych wyjątkowych było w tym czasie kilku. Grotowski nie był jedyny. Bo gdyby on był jedyny, to może byśmy się wszyscy wokół geniusza skupili i starali wchłonąć jego wiedzę i przekazać ją później innym. Ale on dla nas był normalnym człowiekiem, normalnym twórcą, który ma lepsze i gorsze dzieła.

Ogólna opinia była taka, że on jest nawiedzony. Ludzie nie rozumieli, jak on potrafił z Ludwikiem Flaszenem i Wincentym Maszkowskim przesiedzieć w knajpie na dworcu całą noc, jedząc nóżki w galarecie. Chodził z wielką teczką zapinaną na dwa paski. Nie wiem, co tam nosił – chyba z pół biblioteki. Spodnie zawsze za krótkie, buty jakieś takie człapaki, marynarka – rękawy za krótkie, a pod spodem przeważnie zielony, ciemnozielony golf. Okularki. W sytuacjach trudnych oblewał się rumieńcem od szyi po policzki.

1.

W opublikowanej w Tekstach zebranych2 w „korespondencji własnej z Paryża” pt. Mim i świat Jurek zawarł swoje credo:

Człowiek współczesny, postawiony przez naukę wobec kosmosu bez raju, bogów i demonów – w moim najgłębszym przekonaniu odnajdzie przecież kruszec nadziei: poczucie psychicznego zakorzenienia się w jedności i nieśmiertelności przyrody, humanizm, nowy majestat istoty ludzkiej, w której przyroda „obudziła się”, zyskała samowiedzę, ciężar i błogosławieństwo świadomości. Wykładnikiem XX stulecia będzie sztuka o ambicjach filozoficznych. To nie znaczy: sztuka pesymistyczna (s. 117).

Do niego należy dodać cytat z Marzenia o teatrze:

[…] który w masach ludowych budziłby uczucia wielkie i trwale zapładniające je do historycznych, twórczych czynów. Idei takiego teatru – niektórzy spośród młodych – pragniemy poświęcić swoją twórczość: aby budzić pasję rewolucyjną, szacunek wobec miłości, klasowe bohaterstwo, kult bohaterstwa i szlachetności, nienawiść wobec wyzysku (s. 31).

A także cytat z Przemówienia Jerzego Grotowskiego na II Plenarnym Posiedzeniu Tymczasowego Komitetu Centralnego Związku Młodzieży Socjalistycznej:

Ciskaliśmy gromy na reakcję burżuazyjną, ale w imię „racji stanu” i porozumienia partii z Episkopatem, nie odważyliśmy się konkretnie atakować Chadecji i w tej chwili, kiedy Chadecja staje się poważną siłą polityczną, kiedy ksiądz w szkole staje się postacią decydującą, kiedy w obliczu klechów gną się karki partyjnych pedagogów, a dzieci rodziców niewierzących są bite i prześladowane (s. 59).

Oraz cytat z Lewicy akademickiej:

Nie ten bowiem walczy o program maksimum, kto obraża się na brak możliwości, ale ten, kto umie uchwycić już istniejące możliwości po to, by wykorzystać je na rzecz jeszcze nie zrealizowanego celu (s. 68).

Takiego Grotowskiego znałam, takiego akceptowałam. Nasze stosunki służbowe i prywatne opierały się na pełnej akceptacji naszych postaw i wyborów życiowych. Oczywiście posłannictwo niósł Jerzy, a ja byłam gryzipiórkiem, który w swoim zakresie usiłował pomóc w przebrnięciu przez biurokrację. I mimo bardzo krytycznej oceny poczynań Jurka w zakresie czysto ludzkim, byłam także przez niego zaczarowana.

Moim głębokim przekonaniem było stawianie człowieka na pierwszym miejscu, nawet przed pięknymi ideami, które wymagają ofiar. Stąd moje opory czy zastrzeżenia do metod Jerzego. Przykładem może być los Ryśka Cieślaka. Zna go cały kulturalno-teatralny świat, bo przy nazwisku Grotowski pojawia się też nazwisko Cieślak. Jednak ja jestem głęboko przekonana, że to jego życie zostało rzucone na stos. Fakt, że z przeciętnego chłopaka, dzięki Grotowi, wyrósł na herosa aktorstwa. Ale poza notką w encyklopedii pozostało niewiele. Rozbita rodzina, sfrustrowana żona, córka z poczuciem osierocenia, a co najważniejsze: obie nie mają poczucia dumy z osiągnięć ojca i męża. Osiągnięcia te przełożyły się na sławę Ryszarda, ale rodzinie nie dały nawet odpowiedniego statusu materialnego, nie mówiąc o awansie do elity kulturalnej.

Pozostaję więc przy swoim zdaniu: kocham wielkość Grotowskiego i jego wkład w kulturę światową, jestem dumna, że nasze drogi zeszły się na kilka lat, ale nigdy mu nie wybaczę, że (jak to ujął jego brat Kazimierz Grotowski) „robił eksperymenty […] na ludziach”.

Dzień ślubu Urszuli i Andrzeja Bielskich. W pierwszym rzędzie świadkowie: Jerzy Grotowski i Zofia Sikorska, w drugim: młoda para, w trzecim: Irena i Krystyna Czajkowskie. Opole, 16 marca 1964, fot. ze zbiorów Urszuli Bielskiej

2.

Kwestię zachowania i postawy Grota można z grubsza podzielić na trzy okresy. Pierwszy to od założenia teatru do Hamleta [Studium o Hamlecie]. Był wtedy bardziej kolegą niż przywódcą stada: uśmiechnięty, żarłoczny, dowcipny i prowokujący. Prawie każdego wieczoru był u kogoś z nas, to znaczy u nas – Jędrusia [Andrzeja Bielskiego] i mnie, [Zygmunta] Molika, [Antoniego] Jahołkowskiego. Prowadzone były rozmowy, gry towarzyskie (np. w fanty, które można było wykupić ćwiczeniami gimnastycznymi). Albo szliśmy do kina lub teatru, a tam działy się dziwne rzeczy: wyklaskiwaliśmy czyjś epizod w teatrze dramatycznym lub lalkowym albo zaśmiewaliśmy się z pewnych sytuacji. Oczywiście prowodyrem był Boss. Chętnie przychodził na obiadki lub herbatę. Herbata musiała być albo gęsta od fusów, albo czarna jak smoła. Bardzo często omawialiśmy literaturę światową i polską. Wychodziły wtedy całe serie dobrych książek, przede wszystkim literatura amerykańska. Powracając do filmów, to najbardziej popisywaliśmy się na Pół żartem, pół serio. Kilka sekund przed zabawną sytuacją wybuchaliśmy śmiechem. Widownia nie wiedziała, co robić i wtedy następował już przez nas obśmiany gag.

Przyjęcie weselne Urszuli i Andrzeja Bielskich. Od lewej: Zbigniew Czajkowski, Jerzy Grotowski, Irena Kozaczka. Opole, 16 marca 1964, fot. ze zbiorów Urszuli BielskiejOkres drugi – od Hamleta. Ponieważ na próbach wprowadził elementy gry erotycznej oraz zakazy i nakazy (np. zawiesić współżycie z partnerkami), czuł się chyba trochę zażenowany i unikał żon, partnerek, dziewczyn. Stawał się Bossem, przywódcą stada, który wymaga absolutnego posłuszeństwa i dyscypliny.

Okres trzeci – od trzeciej wersji Akropolis [premiera w Opolu, 10 VI 1964]. Antycypował wydarzenia, które nastąpiły w styczniu 1965 roku. Mimo działań władz i tych, dla których Teatr 13 Rzędów był niezrozumiały, a nawet szkodliwy – Grot był pewien swego, to znaczy wiedział, że zrobi światową karierę. Stał się mało przystępny, bezwzględny, prowokował konflikty w zespole, choć mu to do końca nie wyszło. Przykładem były rozmowy, jakie ze mną prowadził o zespole. Wypowiadał się krytycznie o kimś, licząc na to, że ja to powtórzę i będzie piekło. Robił to wcześniej, ale w rękawiczkach i jak nie wyszło, dawał sobie spokój. Teraz nie – tak długo drążył, aż odeszło trzech aktorów: Bielski, Molik, [Zbigniew] Cynkutis. Oczywiście każdy z nich miał bajeczkę o zmęczeniu itp.

Działania podejmowane w stylu Grotowskiego opierały się na założeniu, że jeśli delikwent nie czuje, co się szykuje, to świadczy, że nie ma wyobraźni i nie jest godzien zainteresowania. Tak było z kolejnymi aktorami, którzy albo mieli zbyt małą wyobraźnię, albo nie pozwalali na wewnętrzną penetrację. Dopiero Ryszard spełnił obydwa warunki i stał się aktorem marzeń Grota.

Ja myślę, że mój Jędrek – podobnie jak Ryszard – nie miał dźwięcznego głosu i świetnej dykcji jak Molik czy Cynkutis. Nie wiem, od czego to zależało, chyba od jakichś emocji – że czasem mówił znakomicie, a czasem tak właśnie, jakby miał kluski w gębie. I zresztą o to się kilka razy z Grotem pokłócili. Natomiast przez trzydzieści lat w Teatrze Współczesnym nie było ani jednej roli męża, do której Grot miałby zastrzeżenia. Wręcz przeciwnie – często gratulował Jędrkowi i podkreślał, że nie przynosi Firmie wstydu.

To też skomplikowana sprawa, bo nawet, jak Jędrek się kłócił z Grotem, to nigdy mi nie chcieli – ani jeden, ani drugi – tego powiedzieć. Natomiast Grot uwielbiał od czasu do czasu mną się posłużyć na „nie”. Pewnego pięknego dnia okazało się, że Jędrkowi włosy z brody rosną do środka. Coś idiotycznego – ni w pięść, ni w oko. Prawdopodobnie wynikało to ze złej maszynki do golenia. I efekt tego był taki, że zaczęły mu się robić paskudne zgrubienia na twarzy. A mieli wtedy coś grać i Andrzej poszedł do Grota mówiąc, że ma kłopoty z twarzą i czy nie mogliby przełożyć tego przedstawienia. Grot się wściekł i powiedział do Jędrka, że u niego sama natura się buntuje przeciwko aktorstwu. I dodał: „zresztą chyba Wojtek (tak wszyscy mnie wtedy nazywali) jest tego samego zdania” – coś takiego. Andrzej był podłamany: jego ukochana żona jest wobec niego nielojalna. I właściwie ja bym o tym nie wiedziała, gdyby nie to, że rozmowę tę powtórzyła mi garderobiana, słynna pani Jadzia, urocza kobieta zresztą. Ona bardzo mnie lubiła i Andrzeja bardzo lubiła. I mówi do mnie: coś takiego paskudnego się stało, nie wiem, jak to pani powiedzieć. Ale mi w końcu powiedziała. Przyszłam do domu, zaczynamy rozmawiać i widzę, że mąż straszny jest smutas. Więc mówię: „Jędrek, daj spokój – uwierzyłeś Grotowi?! Przecież on cię podpuszczał. W życiu z nim nie rozmawiałam na twój temat. W ogóle nie rozmawiam na twój temat z nim, bo go za dobrze znam – wszystko przekręci, wszystko użyje przeciwko”. „A skąd wiesz?” „Pani Jadwiga mi powiedziała”. „No, tak… Tak mnie to zabolało”. W każdym razie skończyło się na tym, że poszedł z tą buzią do dermatologa i szybko to minęło…

Grotowski do Jędrka miał przedziwny stosunek, bo z jednej strony cholernie mu imponowało, że on z dobrej rodziny, że ma świetne maniery, że ma znajomości – bo mój Jędrek znał z pół Polski, a z tak zwanych wyższych sfer, z koligacjami – to już wszystkich. I to strasznie Grotowi imponowało. Ale z drugiej strony czuł, że u Jędrka jest mur, którego on nie przebije w żaden sposób. Jędrek miał pewne zasady, których by nie przekroczył.

Andrzej Bielski przed wejściem do Teatru 13 Rzędów, Opole 1964, fot. Ze zbiorów Urszuli BielskiejI koniec końców, dlatego się z Grotowskim rozstali. Przedstawienia we Wrocławiu naprawdę wymagały otwarcia. Grot wymagał od wszystkich tego, czego od Cieślaka w Opolu. Zresztą dlatego i Molik odszedł, i Cynkutis odszedł. Przecież oni wszyscy trzej odeszli, wymyślając jakieś historie o zmęczeniu, podczas gdy w rzeczywistości nie chcieli brać udziału w tym obnażaniu się. Tym bardziej, że były to poboczne role. Bo czasem jest tak, że rola jest drugoplanowa, ale aktora widać – jest, żyje. A oni wszyscy mieli być niemalże po kątach, a grać mieli głównie Cieślak, trochę Rena [Mirecka], trochę Antek Jahołkowski. Pozostali coś tam szepczą, coś robią… A Grot od nich właśnie zaczął wymagać tego samego, co od Cieślaka. I oni się wszyscy trzej zbuntowali. Molik się zorientował pierwszy i pod pozorem zmęczenia powiedział, że musi odejść. Na to Zbyszek, że musi z dzieckiem, czy coś w tym stylu – i musi do Łodzi, a Jędrek jakoś nie… On był właśnie lojalny wobec Grota do końca i prawdopodobnie się łamał, co z tym fantem zrobić. No to Grot na niego naskoczył i coś powiedział na mój temat. Strasznie go bolało, że Jędrek był wobec mnie do końca lojalny. On uwielbiał ryć między ludźmi. Przecież Molikowie się kłócili, Cynkutisowie się kłócili, Jahołkowscy – wszyscy się kłócili, bo Grot coś namieszał. Jemu to dawało dziką satysfakcję. Ale to nie były jakieś manipulacje lidera zespołu, tylko prywatne gry i zabawy. On był przy tym złośliwy. A w tych małżeństwach było różnie – Cynkutisowa go nigdy nie zaakceptowała i on nawet nie chodził do nich. Jahołkowska go zaakceptowała do końca i on ich tam wykorzystywał – potrafił siedzieć pół nocy, Marta stale gotowała – a rano szli do pracy oczywiście.

3.

Czytając książkę Dariusza Kosińskiego, przypomniałam sobie odejście Ewy Lubowieckiej. Było bardzo głośno, dramatycznie, roszczeniowo. Wychowana przez mieszczańską rodzinę krakowską na „panienkę z dobrego domu” mogła sypiać z chłopakiem, ale nie mogła pokazać kawałka ciała. Nie chciała być aktorką – obiecano jej lub nawet zaangażowano ją w radiu opolskim i tam pracowała do śmierci.

Jeżeli Maja Komorowska przejęła rolę Ewy Lubowieckiej, to trwało to chwilę, bo wybuchła kolejna awantura. Otóż okazało się, że Majka jest w zaawansowanej ciąży, a Zbyszek Cynkutis rzucał ją na rury. Był przewrażliwiony, bo równolegle w ciąży była jego żona Malina, która histeryzowała na temat stanu błogosławionego. Zbyszek zachował się tak jak Ewa: szalał, oskarżał Majkę (urodziła w styczniu) itp. I wtedy rolę Heleny grał Andrzej Bielski do chwili, kiedy Maciek Prus był gotowy ją od niego przejąć. Pamiętam moje zdziwienie, jak zobaczyłam Andrzejka w taczce, myślałam, że tylko odpoczywa, ale w trakcie próby to było nie do pomyślenia. Po Maćku rolę objął Staszek Scierski.

Obie, to znaczy Ewa i Majka, musiały odejść we wrześniu. Administracyjnie na ogół wykorzystywano zaokrąglenia w dół lub w górę, chyba że była to dyscyplinarka. Czyli Ewa początek miesiąca, Majka z końcem września.

Na spotkaniu w dniu 12 marca 1993 roku w Ośrodku Grotowskiego była mowa o odejściu Ewy3, ale nie pamiętam, czy podała termin. Natomiast starała się uzasadnić fakt odejścia, odsądzając Grota od czci i wiary, a Mietek Janowski jej wtórował. Jędruś był wręcz wściekły na nich za kalumnie rzucane na Bossa.

4.

W moim biurze (mówiono: gabinet Wojtka) działy się dziwne sprawy. Tajemnicze spotkania, przekazywanie sekretów, ustalanie strategii urzędniczej, telefonowanie (nikt nie miał telefonu), cukrzyk wbijał sobie insulinę itp.

Rysując pomieszczenia teatru, chciałam podkreślić wagę gabinetu z jednej strony i jego (czyli moją) alienację od spraw czysto artystycznych.

W czasie mojej etatowej pracy od 2 stycznia 1962 do 31 stycznia 1965 (od 1 do 31 stycznia 1965 prace likwidacyjne w Opolu w związku z przeniesieniem Teatru do Wrocławia) w charakterze kierownika administracyjnego powstało wiele przedstawień i estrad publicystycznych. Wybitnym przedstawieniem było Akropolis. Pamiętam do dzisiaj kolejne sceny, aktorów i ich maski, atmosferę i niesamowitą scenografię. Mimo uczestnictwa w życiu teatralnym, od tego czasu nie widziałam tak świetnego i znaczącego przedstawienia, choć widziałam wiele wybitnych spektakli.

Natomiast z estrad publicystycznych największym niewypałem zrobionym przez Waldka Krygiera było Oratorium robotnicze. Aktorzy grali robotników tańczących klasyczny taniec (stroje jak w Jeziorze Łabędzim); śpiewali internacjonalne pieśni i recytowali wielką poezję. Niezapomniana była premiera, która odbyła się w ogromnej sali z bardzo dużą sceną. Pierwsze pięć rzędów zajmowali wysocy rangą wojskowi polscy i radzieccy, później była przerwa oddzielona solidnym powrozem, a dalej skazani z ogolonymi głowami. Na początku przemawiał ambasador radziecki bardzo przeziębiony. Mówił po polsku z rosyjska, to znaczy śpiewnie przeciągając i zmiękczając słowa, i w najbardziej nieoczekiwanym momencie chrząkał. Na przykład: „Nasza nierozerwalna przyjaźń – chrząknięcie – nigdy nie będzie narażona – chrząknięcie – na trudności – chrząknięcie – i będzie on wieczna – chrząknięcie”. Za kulisami pokładaliśmy się ze śmiechu, a część widowni albo oglądała buty, albo kaszlała.

Maja Komorowska i Andrzej Bielski byli najlepsi na puentach, choć mieli chwile bliskie upadku. Najkomiczniejszy był Zygmunt Molik, który miał minę na przemian obrażonego bachora lub wściekłego psa. Nie mogę sobie przypomnieć, czy był to jedyny występ, czy jeszcze gdzieś grali. Myślę, że nie, choć filharmonicy chyba byli wściekli, bo też włożyli w to dużo pracy.

Najlepszym przedstawieniem było Akropolis pod każdym względem: idei, aktorstwa, jasności przekazu, tempa, scenografii. Nie bardzo rozumiem pana Józefa Szajnę, który przypisuje sobie wiele zasług. Ja wtedy zajmowałam się także takimi sprawami jak zaopatrzenie w materiały niezbędne do scenografii. Pan Szajna część rzeczy robił poza Opolem, dlatego jeździłam do Krakowa, aby skonsultować, co kupić, aby miał wszystko pod ręką. Nie wiem, jak długo rozmawiał z Grotowskim, ale z aktorami miał jedno, dwa spotkania. Byłam nawet zdziwiona, kiedy na afiszu został uznany za współreżysera, ale Grot uwielbiał być czasem wspaniałomyślny i maluczkich uhonorować, dlatego nikt tego nie kwestionował. Mogę sobie wyobrazić minę Grota po późniejszych wypowiedziach pana Szajny. Zawsze był Grot na pierwszym i jedynym miejscu (w okresie późniejszym liczył się Ryszard Cieślak, a w oficjalnych pismach czasem Ludwik Flaszen), aż tu nagle ktoś usiłuje zabrać mu chwałę i sławę. Wprawdzie mścił się, kasując pana Szajnę z kolejnych afiszy Akropolis, ale gorycz na pewno pozostała.

Próby Akropolis były czasem jak misterium wywoływania duchów w Dziadach. Wymagały ogromnego skupienia, a atmosfera była podniosła. Kiedy mąż wracał do domu (odległość między teatrem a naszym mieszkaniem to około 200 metrów), był nieobecny duchem, a przy innych spektaklach był tylko znużony, czasem rozeźlony, jak przy Hamlecie, i chciał się z tego wyzwolić, przejść na grunt prywatny.

Zawsze podkreślał, że to przedstawienie jego życia. A był fachowcem, będąc w wielu spektaklach asystentem, współreżyserem, reżyserem. W ostatnich miesiącach życia już nie chciał pracować w teatrze, grać ani reżyserować. Twierdził, że się wypalił i w wielu sytuacjach rozczarował, ale do Akropolis, mimo braku sił, jeszcze by wrócił.

To właśnie w Akropolis najbardziej się odnalazł i jako aktor, i jako inżynier budujący dekoracje z rur i powrozów. Częścią scenografii Szajny był cały system sznurów, na których wisiały rury i inne elementy. Układ tych sznurów był tak skomplikowany, że trzeba było dobrej technicznej pamięci, żeby to w odpowiedni sposób rozłożyć. I to umiał tylko Andrzej. On się tego nauczył od pana Szajny, który ten układ skomponował. I Andrzej to robił znakomicie. Oni przecież najpierw jeździli z tym Akropolis jeszcze po Opolszczyźnie i wszędzie zaczynało się od tego, że najpierw techniczni prosili Andrzeja – on to rozkładał i dopiero potem oni to jakoś mocowali. We Wrocławiu, gdy Andrzej osiągnął dobrą pozycję w Teatrze Współczesnym jako aktor, asystent reżysera i reżyser, Grotowski postanowił wznowić Akropolis. Oczywiście wysłał Zygmunta Molika do nas z prośbą, żeby Jędruś zmontował całą scenografię, a za to wróci do Akropolis i pojedzie z nimi za granicę. Jakby nie wiedział, że mój mąż nigdy nie działał „coś za coś”. Ale nawet się ucieszył, że Grot o nim myśli. Więc gdy Molik przyszedł, to Andrzej najpierw się wahał, a ja się bałam, że jak pojadą razem, to Molik będzie mojego męża upijał, bo on bardzo lubił pić w towarzystwie, a i Jędrka bardzo lubił. Ale w końcu Andrzej poszedł i zrobił co trzeba z tymi sznurami. Z zespołu został wydelegowany Scierski, żeby się tym zainteresować. Andrzej nie bardzo lubił Scierskiego, ale nie robił żadnych problemów – pokazał co trzeba. Czekał, kiedy go zaproszą na tournée, a niedługo potem kogoś spotkał i dowiedział się, że zespół jest już za granicą.

Zygmunt właściwie miał jakieś poczucie koleżeńskości i opory przed tym, żeby w taki bezczelny sposób działać. Więc kupił za granicą radio tranzystorowe i przyniósł do nas to radyjko mówiąc, że to prezent od zespołu. Oczywiście nikt na to grosza nie dał – wszyscy mieli węża w kieszeni – zresztą przeważnie Krakusy, więc nie ma się co dziwić. Ale okazało się, że radyjko miało krótkie nóżki – było wadliwe. Andrzej oddał je do naprawy. Kiedy przyszedł po odbiór, powiedziano mu, że do warsztatu było włamanie i to radyjko między innymi ukradziono…

Powtarzam to wielokrotnie, że pozbawienie Andrzeja uczestnictwa w tournée zagranicznym, mimo obietnic, było dlań krzywdą. A zachowanie Grota było ciosem poniżej pasa.

Andrzej Bielski, Opole 1965, fot. ze zbiorów Urszuli Bielskiej

5.

We Wprowadzeniu do Spotkań z Jerzym Grotowskim Zbyszek Osiński rozprawia się z kwestią, „czy mogę opublikować na przykład negatywne opinie Grotowskiego o niektórych ludziach i zdarzeniach, które zostały przekazane tylko mnie…”4. Oczywiście postanowił je zachować dla siebie.

To mi przypomniało rozmowę z Grotem na temat Osińskiego. Przyszedł do sekretariatu, sprawdził, czy jestem sama i oświadczył, że przyjeżdża Zbyszek Osiński z Poznania, polonista zainteresowany naszym teatrem. Jest osobą bardzo skrupulatną, wiele zapisuje, więc prosi mnie, abym unikała rozmów z nim, szczególnie na tematy osobiste całego zespołu. „Twoja szczerość przy znajomości wielu tajemnic może być spożytkowana. Zresztą on przyjaźni się z Cynkutisami i niech tak zostanie”.

Ponieważ wtedy stale ktoś przyjeżdżał i nie wszyscy z dobrymi intencjami wobec teatru, zaliczyłam Zbyszka do tej kategorii ludzi. Dopiero kiedy zaczął kierować ze Stanisławem Krotoskim Ośrodkiem, nasze relacje zmieniły się, szczególnie dlatego, że robił wrażenie, iż zależy mu na moim Jędrku.

Właściwie w kontekście tego, co pisze i tego, co ja wiem, nie wiem, jakie relacje łączyły Grota ze Zbyszkiem. Z jednej strony powierza mu wiele tajemnic, czasu, a z drugiej strony – Osiński nie miał dostępu do archiwów. Takich paradoksów jest dużo i potwierdza to Osiński: „Grotowski lubił wracać, czasami wielokrotnie, do pewnych sytuacji i niektórych ludzi. Zmieniał się jednak ich czas i konteksty” 5.

Wrażenie ogólne z lektury Spotkań z Jerzym Grotowskim: zły, trudny, ale jednak – Artysta, Grotowski zgotował niewinnemu pacholęciu Zbigniewowi Osińskiemu Golgotę, a raczej drogę krzyżową.

Zaczęło się od tego, że jeszcze miał swój gust, swoje zdanie i mógł oceniać przedstawienia Grotowskiego krytycznie. Ale ten potwór, pardon – Artysta, zwabił go i zażądał, by był kronikarzem Teatru 13 Rzędów za własne pieniądze.

Początkowo było prawie cudownie: przestał mieć własne zdanie, a Grotowski zaczął pisać per „kochany”, „całuję gorąco” itp. Oczywiście trzeba było być na zawołanie, a jeżeli coś przeszkodziło w realizacji zadania, Grot się obrażał. Nie pisał, stale miał wymagania w zakresie studiów, ksiąg, autorów, opracowań, które według niego były niezbędne, aby zrozumieć zamiary, wizje czy dokonania Artysty.

Najlepiej ilustruje to między innymi cytat ze Spotkań z Jerzym Grotowskim, rozdział Przewodnik spotkań 1962–1999:

Około 15 maja 1965 jestem po raz pierwszy na Księciu Niezłomnym według Calderona-Słowackiego. Nie widziałem żadnej próby – pomimo, że były takie możliwości, Grotowski nigdy mnie nie zaprosił. Najpewniej chciał mnie w ten sposób ukarać za krytyczne uwagi na temat Studium o Hamlecie, które przedstawiłem w liście do niego wkrótce po premierze w Opolu, zatem po 17 marca 1964 roku6.

6.

„Myśli wybrane” cytowane przez Osińskiego:

  1. „Samotność jest domeną maski. Człowiek samotny musi założyć maskę, aby w ogóle mógł wytrzymać”;
  2. „Jeśli cokolwiek czynisz, zastanów się, jakie to będzie miało znaczenie za dwadzieścia lat”;
  3. „Wszystkie relacje między ludźmi są kruche i zmienne”.

Ta trzecia złota myśl jest mottem życia Grotowskiego. A do tego umiał wykorzystać każdego w zakresie wiedzy o innych. Posłużę się cytatem z Osińskiego, bo okazuje się, że był tubą wieści z życia aktorów i administracji: „Miał on zwyczaj bardzo dokładnie wypytywać o to, co w różnych sytuacjach mówili jego współpracownicy, a zwłaszcza aktorzy. Najprawdopodobniej to właśnie dawało mu potem tak głęboki wgląd w ich życie i bezwzględne nad nimi panowanie”7.

Myślę, że zaangażowanie mnie do pracy w Teatrze wynikało z tego, że Grotowski uważał mnie za osobę, która jest przenikliwa i ma intuicję, więc będzie specyficznym uchem. Oczywiście wziął pod uwagę miejsce mojej poprzedniej pracy, to znaczy służby specjalne. Bardzo się rozczarował – nigdy nie ukrywałam swojego zdania i nie bawiłam w oceny i donosy.

Przypominam sobie takie zdarzenie: są próby do Hamleta, oprócz Grota na sali siedzi Flaszen i ma minę jak kot na puszczy, a Jerzy prosi mnie, żebym przyszła i zobaczyła jedną scenę oraz oceniła, o co w tym chodzi, czy to jest czytelne dla widza. Uważał, że moja percepcja teatru jest czysta i bezpośrednia. Usiadłam, popatrzyłam i powiedziałam, że równie dobrze mogą się aktorzy pobawić w „Napoleona” (bicie po pupie, a bity ma zgadnąć, kto go uderzył, przy mylnej odpowiedzi delikwent jest w dalszym ciągu zgadującym). Myślałam, że Grota szlag trafi: poczerwieniał, zamilkł i zimno mnie odprawił. Ale całą scenę zaczęli robić od nowa – wiem to od Jędrusia, który po powrocie do domu zapytał, co ja powiedziałam Grotowi, bo po moim wyjściu wszystko, co zrobili, było złe i zaczęli od nowa pracę nad nową wersją.

Chyba w 1966 lub 1967 roku Grotowski z Molikiem złożyli mi wizytę. Zygmunt wiedział, że Andrzejek jest z teatrem w terenie. Najpierw herbatka, pytanie o moją pracę, o Jędrusia, co gra (oczywiście wiedział, bo był na przedstawieniu) i właściwie jakoś tak głupio było. Ja Jerzego nie widziałam od grudnia 1964, to znaczy od czasu omówienia likwidacji teatru w Opolu. I wtedy Grot zdjął okulary i z diablikami w oczach zaproponował grę w „Napoleona”. Oczywiście bitym był Molik, a Grot tak mną manipulował, że biedny Zygmuś został sprany na kwaśne jabłko i odmówił dalszego uczestnictwa w zabawie. Wtedy Jerzy stwierdził, że muszą już wyjść i nie wie, kiedy się zobaczymy, bo on dużo podróżuje. To była forma kary dla Zygmunta, który musiał mu się czymś narazić. Bo Zygmunt jak wrócił do niego, to nie brał udziału w działaniach parateatralnych w Brzezince, tylko dowoził coś tam samochodem.

Następnym razem zobaczyłam Grota dopiero na uroczystości przyznania mu tytułu doktora honoris causa. Przedstawiał sobą smutny obraz, był chory, choć ja mogłam na niego patrzeć przez pryzmat choroby Jędrusia. Robił wrażenie zupełnie obcego mi człowieka, który był nie triumfatorem, ale przegranym, a może nieszczęśliwym – nie wiem, dlaczego miałam takie odczucie. Przywitał nas serdecznie, szczególnie Jędrka, nawet trochę rozmawiali, ale mnie ogarnęło poczucie straty młodości, radości, zdrowia i prawdziwych przyjaciół.

7.

Osiński podkreśla w swojej książce, że w Teatrze nie było mitu wspólnoty. Rzeczywiście: stale o tym Grot mówił do aktorów i wielokrotnie do mnie. Fakt, że siebie nieco alienował, aby móc mówić, że jest „spoza” i podkreślać swoją wyjątkową pozycję. Pamiętam, że bardzo często Grot kogoś atakował, albo obmawiał. Bo ja myślę, że on nie miał z kim pogadać, ale w takim znaczeniu, że na przykład, czy grana przez Maję Rachela jest dobra czy zła, jak jest odbierana i tak dalej. I właśnie to usiłował zrobić ze mną przy Hamlecie – żebym ja zobaczyła przedstawienie okiem zwykłego widza. Ale on był egocentrykiem i uważał, że należało powiedzieć: „świetnie to zrobiłeś, tylko że…”. Może gdybym ja to tak dyplomatycznie powiedziała, to może by to znalazło odzew. A jak powiedziałam, że to jest do niczego, to on natychmiast się zjeżył. I bardzo często występowałam w obronie ludzi z zespołu. Przy czym dotyczyło to głównie spraw administracyjnych, bo o artystycznych rozmawialiśmy bardzo rzadko. Na przykład raz tylko rozmawialiśmy o Renie. O wielu aktorach mało mówił. Natomiast o żonach mówił często. Na przykład, gdy zakazał stosunków seksualnych, to któraś z żon, chyba Malina, albo Teresa powiedziała, że co on będzie jej do łóżka zaglądał i o życiu małżeńskim decydował. Ale powiedziała to w większym towarzystwie i ktoś to Grotowi powtórzył. Więc on do mnie od razu, że co to za towarzystwo, co wy macie za zwyczaje? A ja mówię: „Jurek, po prostu ludzie są ludźmi, a ty prowokujesz, albo do obgadywania, albo do donoszenia. Po co ci to? Ale jak chcesz wiedzieć, to twoja sprawa”.

W każdym razie – żadnej wspólnoty nie było. Zresztą on jak się skupiał na Cynkutisie, bo Cynkutis grał główną rolę w [Tragiczne dzieje doktora Fausta] Fauście, to już był tylko Cynkutis, reszta już prawie nie istniała. Jak się potem skupił na Cieślaku, to był tylko Cieślak. Jak wcześniej na Moliku, to tylko był Molik. On w sumie niby dawał zadania aktorskie wszystkim aktorom, ale tak naprawdę był skoncentrowany na tej jednej osobie, która była siłą przewodnią. Czasem potrafił nawet dość lekceważąco powiedzieć o tych pozostałych.

Pięknie też powiedział Grotowski, że jego aktorzy odchodzili nie ze względów ekonomicznych, tylko innych. Te inne sam prowokował, a później można było powiedzieć, że sam aktor nie widział się w zespole. Te prowokacje to były majstersztyki. Tak też odszedł mój Jędruś. Samej sytuacji nie znam, bo nie chciałam dołować Jędrka. Wiem tylko, że po zranieniu Andrzejka [Grotowski] chyba uzmysłowił sobie, że przesadził, więc na pocieszenie powiedział, że ja mam na niego zły wpływ. To dopiero rozwścieczyło mego męża, bo on naprawdę mnie kochał i uważał, że wszystko, co dobre, spotkało go z powodu poznania mnie. Wtedy też odeszli Zbyszek Cynkutis i Zygmunt Molik. Powód Zbyszka był oczywisty: nie mógł ścierpieć, że nie on, a Rysiek Cieślak jest aktorem pierwszoplanowym. Natomiast Molik miał na okoliczność odejścia kilka wersji: dla Jędrusia, że się z nim solidaryzuje i dlatego odchodzi; dla prasy, że był zmęczony głównymi rolami (a przecież kolejno Idiota, Faust, Akropolis, Książę Niezłomny, Apocalypsis były grane przez zespół i Ryśka).

8.

Na stronie 114 Spotkań z Jerzym Grotowskim znalazłam dwie złote myśli. Pierwsza: „Teatr Laboratorium nigdy nie był moją prywatną własnością, ale zespołu. Teatr Laboratorium byłby zupełnie niemożliwy bez ekipy”. Coś kretyńskiego, szczególnie drugie zdanie, bo bez ekipy byłby teatrem jednego aktora i jednego krytyka!

Myśl druga: „Wolność można znaleźć tylko w nas samych, nigdy w okolicznościach”. Więc po co opuszczał Polskę w stanie wojennym? Przecież był pieszczoszkiem władz, a dowody na to mogą być następujące:

  1. od 1973 byli prawie stale za granicą, mieli pagartowskie paszporty; odebrano im je 13 grudnia 1981 roku, ale po Bożym Narodzeniu Grotowski przywiózł z Warszawy paszporty dla wszystkich i mogli natychmiast wyjechać na torunée do Francji i Włoch;
  2. mimo dużych zarobków za granicą w Polsce płacono im pensje;
  3. polski rząd utrzymywał w tajemnicy fakt, że Grotowski poprosił o azyl i teatr dalej oficjalnie działał do końca 1984, a pensje były cały czas przesyłane na konto; dopiero prośba zespołu do władz o rozwiązanie teatru spowodowała jego likwidację, oczywiście z uzasadnieniem, że razem nie mogą ze sobą pracować.

[…]

Pięknie jest opisane spotkanie w Wytwórni Filmów Fabularnych w związku z pokazem filmu Mercedes Gregory o pracy Workcenter of Jerzy Grotowski w Pontederze. Pełna konspiracja: imienne zaproszenia z zastrzeżeniem, że nikt inny nie może wiedzieć o spotkaniu. Zaproszono czterdzieści osiem osób – mieli być sami Polacy, a były dwie dziewczyny z zagranicy. Dla mnie to pełna paranoja; teraz rozumiem fascynację Grota Służbą Bezpieczeństwa, bo tam też wszystko było tajne!

[…]

Na stronie 138 znalazłam ciekawostkę, w której pośrednio braliśmy udział. Muszę zacząć od tego, że kiedy Jędruś odszedł od Grota, przyjechał do nas Staszek Młynarczyk – radiowiec z Warszawy. Miał konkretny cel: stworzyć teatr piosenki (piszę o tym w Moim Opolu). Zaprosił Jędrusia do współpracy, a Jędruś zaproponował też Zygmunta Molika. Okazało się, że jego przyjacielem jest kierownik Wydziału Kultury Urzędu Miasta we Wrocławiu Jerzy Nowak. Bardzo zaprzyjaźniliśmy się z nim i jego żoną Danusią i synkiem. Często spotykaliśmy się na kolacjach, graliśmy namiętnie w kanastę, a nawet jeździliśmy na Glinianki. Pewnego dnia zapytał Jędrusia, co on wie o konieczności wyjazdu Grotowskiego do klasztoru Franciszkanek w Laskach. Uzasadniają to – powiedział – przestudiowaniem liturgii gregoriańskiej do Ewangelii. Oczywiście Jędruś nic nie wiedział, ale natychmiast zaczął go przekonywać, żeby się zgodził. Jerzy był nieufny, bo bał się konsekwencji zawodowych – nie dość, że chcą wystawiać Ewangelie, to jeszcze on ma dawać placet na wizytę w zakonie. W pewnym momencie rozjaśnił się, bo wymyślił, jak wyjść z tej kałabani. Otóż zrobi wewnętrzną notatkę (żadnych pism!), że skonsultował to z sekretarzem PZPR Teatru Współczesnego Andrzejem Bielskim i ustnie pozwoli na góra dwudziestoczterogodzinny pobyt w Laskach.

A teraz zacytuję Grotowskiego: „Przed Apocalypsis byłem w Laskach. Ławy do naszego przedstawienia zostały zrobione przez tamtejszych rzemieślników. Ujął mnie śpiew w tamtejszym kościele. To było naprawdę dobrze śpiewane. Przez Małgorzatę Dziewulską i Aleksandra Małachowskiego [dobrodziej i opiekun brata Majki – Piotra Komorowskiego – przyp. U. B.] nawiązałem kontakt z bratem księdza Władysława Karniłowicza. Powiedział mi wprost: «Pan nie jest tym, za kogo się podaje». Pozostaliśmy w przyjaźni”.

9.

Jestem absolutnie oburzona jego oceną „PZPR w Teatrze Laboratorium”. Znowu muszę całość zacytować, gdyż mam wrażenie, że to na użytek ludzi, którzy przyszli do Teatru po 1965 roku.

Do Partii wstąpiliśmy cynicznie [było to 18 czerwca 1964 w Opolu]. Stasio Scierski chciał też koniecznie wstąpić jako kolega, ale go przed tym powstrzymałem. Powiedziałem mu: „Będziesz wiecznym kandydatem na kandydata”. I tak też pozostało. Pisaliśmy fikcyjne sprawozdania. Cynkutis był w tym bardzo dobry, a Antoś [Jahołkowski] był sekretarzem. Raz musiał to odegrać, bo przyszedł jakiś delegat z zewnątrz i odegrał znakomicie. We Wrocławiu był problem z Teo [Zbigniew Spychalski], bo okazało się, że on jest w Partii. Była zatem sprawa przeniesienia, którą odwlekaliśmy tak długo, jak się dało, aż w końcu okazało się, że to swój chłop, który wszystko rozumie i nie było żadnych problemów8.

W tę bajeczkę może uwierzyć ktoś z zewnątrz, ale nie ja. Po pierwsze, nie „wstąpiliśmy”, a wstąpili aktorzy, bo Grotowski był w Partii od dawna. Po drugie, Stasio Scierski może i chciał wstąpić w szeregi PZPR, ale dopiero we Wrocławiu, po odejściu Jędrusia, gdyż chciał stać się pełnoprawnym i niezbędnym członkiem zespołu. Po trzecie: fikcyjne sprawozdania może i tak, bo Cynkutis uwielbiał pisać. Ale stwierdzenie, że Jahołkowski raz musiał odegrać rolę sekretarza to absolutne kłamstwo. Mieszkaliśmy w jednej klatce schodowej i Antek był u nas codziennym gościem, gdyż po pierwsze był paplą, a po drugie – dzieckiem we mgle i wiele spraw konsultował z Jędrusiem. Sprawę sekretarzowania traktował śmiertelnie poważnie. Miał szacunek do władzy i jak bywał w KW PZPR to wkładał marynarkę, w przeciwieństwie do Andrzeja, który jako sekretarz w Teatrze Współczesnym był słynny jako odważny „sekretarz w dżinsach”. Jędruś nigdy się nie wypierał przynależności do PZPR, bo po pierwsze zrobił to dla Grota, a po drugie – nigdy nikomu nie zrobił krzywdy swoją przynależnością, a wręcz przeciwnie – bronił kolegów w każdej sprawie.

10.

Grotowski ciągle liczył na to, że ja – pracując kiedyś w „służbach” – mam takie dojścia, że wszystko wiem i gdyby coś groziło Teatrowi, będę mogła ostrzec. To oczywiście była bzdura kosmiczna, bo oni są bardzo hermetyczni i bardzo wyczuleni na swoim punkcie. W związku z powyższym mowy nie było, żeby czegokolwiek się dowiedzieć: „jesteś nie nasza, to już nic się nie dowiesz”. Grotowski był więc rozczarowany, bo on na to liczył, że ja będę dla niego taką troszkę „wtyką”. On zresztą miał w sobie coś takiego chłopięcego w wyobrażeniach o agentach, o specjalnych zadaniach. Czasem mnie zamęczał, żeby mu opowiadać o strukturze, o tym, co było, co się działo, dlaczego. A już zupełnie był różowiutki, jak mu opowiadałam o wizytach u księży, które odbywałam z naczelnikiem V Wydziału, który mnie woził intensywnie w teren, by mi pokazać, jak wygląda praca i wprowadzić „w życie”. No i zdobyłam tę wiedzę… Ale nawet pracując w służbach, nigdy nie słyszałam o próbach inwigilacji teatru. Były wprawdzie w jakimś momencie takie posądzenia, że jak pracowałam w Teatrze, to mogę być dla niego jakoś niebezpieczna. Ale Grotowski dobrze wiedział, jak to wygląda. Zresztą SB na pewno nade mną po odejściu „czuwała”. Ale nigdy się do mnie nie zwrócili o jakąkolwiek informację, nawet wtedy, gdy do Grotowskiego zaczęli przyjeżdżać ludzie z zewnątrz, co ich bardzo niepokoiło. Nawet wtedy nie zwrócili się z jakimś zapytaniem, prośbą o informację, ani oficjalnie – bo przecież mogli przez biuro, przeze mnie – ani nieoficjalnie.

Ja zresztą miałam o wiele lepsze stosunki z miejską komendą zwykłej milicji, które zaczęły się od tego, że mój pierwszy mąż pracował w wydziale przestępstw gospodarczych. Oczywiście była założona w SB kartoteka, bo każdy taką miał, ale oni uważali, że to artyści, a artyści są specyficzni, więc jakby na więcej im pozwalali. Natomiast byli bardzo wyczuleni na punkcie pornografii, czego najlepszym przykładem była ta paskudna sprawa z Antkiem Jahołkowskim i oskarżeniami o propagowanie pornografii, której ledwo udało się ukręcić łeb. Bo oni na tym punkcie mieli jakąś obsesję. Z tym, że w teatrze, na przykład jak grano Siakuntalę, która przecież była mocno erotyczna, to nie mieli z tym problemu, bo oni w ogóle nie chodzili, nikt z nich nie był i nie widział. A nawet, jak coś słyszeli, to nie wierzyli, bo publicznie ludzie takich rzeczy nie robią. Natomiast, jak Antek miał zdjęcia czarno na białym pokazujące, co on wyczyniał w filmie, to wtedy już ich wyobraźnia bardzo pracowała.

11.

Po przeczytaniu tekstu pani Agaty Adamieckiej-Sitek9 sądzę, że rozumiem, dlaczego Jędrek nie mógł zostać. Brutalizowanie seksu, jego odmiany, były mu obce; był bardzo wrażliwym i cudownie delikatnym partnerem i człowiekiem. Zresztą ten konflikt narastał od Hamleta i gdyby nie zdolność ogarniania przestrzeni teatralnej, odszedłby już wtedy, mimo bałwochwalczego stosunku do Grota.

Przez Hamleta nastąpił także trudny czas między Jędrusiem a mną. Był bliski rezygnacji z bycia aktorem u Grotowskiego, a wszystko przez rozerotyzowanie scen. Główną bohaterką była Rena Mirecka, o której słyszałam (w tym aspekcie) zanim ją poznałam i to w zupełnie innym środowisku.

To rozerotyzowanie Hamleta oczywiście mocniej wychodziło na próbie, gdzie dochodziło niemal do ekscesów. Później, w spektaklu to oczywiście było w trochę innej formie, nadano temu formę artystyczną. Dla mnie osobiście to wszystko było niesmaczne. Oczywiście Grotowski świadomie prowokował takie sytuacje, świadomie z tym pracował. Najlepszym przykładem tego są dwaj aktorzy: Zbyszek Cynkutis i Rysiek Cieślak. Zbyszek Cynkutis to był taki „harcerzyk”, ale indywidualność. On jak sobie coś wymyślił, to już koniec, kropka. Poza tym on miał dość wysokie mniemanie o sobie – nie tylko o tym, że jest śliczny, ale też i o tym, że jest zdolny. Nie dał się Grotowskiemu obnażyć, nie dał się otworzyć do końca. Natomiast Rysiek to był taki chuligan z przedmieścia – oczy lekko zapyziałe, włos rozwiany, cuchnął wódeczką, pomięty garniturek… Grotowski znalazł do niego drogę. Był okropny wobec Cieślaka. Na przykład – wychodzę z teatru wieczorem, a Rysiek pyta, czy nie mam czegoś do picia, może herbaty mogłabym mu zrobić – bo będzie miał próbę z Grotem. Ale – mówi – nie wiem, jak będzie, bo Grotowski kazał mi przeczytać Braci Karamazow w trzy dni. Takie historie wyczyniał z tym biednym Cieślakiem. A on na dodatek był wtedy z Reną Mirecką i ona z niego robiła eleganta. Lubił do nas przychodzić, bo przyjeżdżała mamusia mojego Jędrka, niesamowita pani, którą jednak wtedy już nic nie interesowało poza brydżem i wódeczką. Więc u mnie były nieustające brydże i wódeczki. No i Cieślak się czuł jak ryba w wodzie. A jak się zaczęła tresura Ryśka, to przyjemności się urwały: najpierw Rena go za pysk wzięła i nie pozwoliła do nas przychodzić. Garnitur nowy miał, był zadbany… Ale jakby te iskierki łobuzerstwa, bystrości, jakiejś takiej radości chłopięcej – diabli wzięli…

12.

Ostatnio wspominałam intensywnie panią Jadwigę (nie pomnę nazwiska – pewnie jest w którejś z książek Zbyszka Osińskiego), garderobianę. Pamiętam bardzo starszą panią o subtelnej urodzie, prawdziwie dziecięcym uśmiechu, o nienagannych manierach, posługującą się biegle językiem francuskim. Jerzy dość często rozmawiał z nią po francusku z dwóch powodów: konwersacja utrwalająca język oraz forma wyróżnienia pani Jadwigi na zasadzie: „my mamy swoje tajemnice”. Z wielką skrupulatnością i fachowością zajmowała się kostiumami, choć była amatorką po szkole „dla panien dobrze urodzonych ze Lwowa”. Często pomagał jej mąż. Bardzo rzadko rozmawiała z pracownikami teatru i to tylko na tematy służbowe. O Lwowie dowiedziałam się w trakcie jazdy autobusem, chyba do Markowic z Pamiętnikiem Śląskim. Była zdenerwowana, gdyż martwiła się, jak zespół zachowa się u Arki Bożka w domu, gdzie zostaliśmy zaproszeni po przedstawieniu. Wszystko poszło dobrze i w drodze powrotnej była już odprężona – stąd ta rozmowa o korzeniach.

Pani Jadwiga zwykle nie miała prawa w cokolwiek się mieszać, ale przed wyjazdem do Arki Bożka [Grotowski] polecił pani Jadwidze czuwać nad zachowaniem zespołu, stąd jej nerwowość. Oczywiście Grot nie byłby sobą, gdyby nie zlecił tego samego mnie. Natychmiast zorientowałam się, o co mu chodzi. Pani Jadwiga była bliska zaprzyjaźnienia się z nami, z Jędrusiem i ze mną. Widocznie zauważył, że szczególną estymą darzy Jędrusia, a na dodatek spędza sporo czasu za szafami w gabinecie, a tam jest Wojtek. I nie wiadomo, o czym rozmawiają. Dlatego do przyjacielskich kontaktów poza teatrem nie doszło.

13.

Umowy wszelkiego rodzaju przygotowywał Wacław Iwaszkiewicz, nasz główny księgowy na pół etatu. Był głównym księgowym w spółdzielni produkującej bombki na choinkę, druki były standardowe, zmieniało się tylko nazwę i adres. Iwaszkiewicz był po pierwsze bardzo przystojny, wysoki, szczupły, o pięknych dłoniach (szlachetne dłonie pianisty!), czarującym uśmiechu i znakomitych manierach. Jednocześnie przez uśmiech przebijała proza życia, która doprowadziła do śmierci.

Po drugie: bratanek Jarosława Iwaszkiewicza. Przed wojną skończył szkołę wojskową i ożenił się z osobą z towarzystwa. Po wybuchu wojny jego żona wyjechała do Argentyny, a on został, by pielęgnować chorego ojca. Po wojnie wylądował na Ziemiach Odzyskanych i zaczął prowadzić buchalterię małego przedsiębiorstwa. Ponieważ pisał ładnie i był skrupulatny, skończył kurs księgowych i tak stał się fachowcem od cyfr.

Pozostałe umowy nie pamiętam, jak wyglądały. Nie pamiętam swojej umowy o pracę, a cóż dopiero innych. Właściwie większość spraw była omawiana z Grotowskim i rzadko kończyło się to spisaniem notatki. Brakowało mi tego po pracy w komendzie MO…

14.

Dopiero w trakcie pisania uzmysławiam sobie, jak pamięć potrafi płatać figle. Pewne zdarzenia, sytuacje czy osoby pamiętam doskonale, inne, czasem ważniejsze, umknęły mi zupełnie. A jeśli chodzi o nazwiska, to chyba jakaś choroba – nie pamiętam bliskich osób, mimo dokładnego widzenia zdarzenia, a nawet rozmowy przeprowadzonej z kimś innym niż ja.

Tak się ma sprawa z okresem pracy w SB – nie mogę sobie przypomnieć żadnych nazwisk (poza jednym: Antek Parkoła – chciał syna, a rodziły mu się same córki, chyba pięć lub sześć), schematu budowy tychże służb. Natomiast pamiętam, jak o to dopytywał Grotowski, a ja mu opowiadałam nie tylko o wydziale III (tam pracowałam), ale i o wydziale II, czyli o wywiadzie. Grotowski wręcz zamęczał mnie rozmowami na temat SB, często komentując tak, jak robiłby to mój zwierzchnik. Bardzo był zaangażowany w politykę, a zrozumienie działania kontrwywiadu i wywiadu pomagało mu w oswojeniu całości spraw państwa. Natomiast sprawy związane z ludźmi, których zatrudniał, właściwie go nie interesowały. Uważał, że pochodzenie ma tylko wtedy znaczenie, gdy się w warunkach właściwych dla danej grupy tkwi cały czas. Wyjście z nich stwarza możliwość nowego ukształtowania przez ludzi czy okoliczności. Ja się z nim nie zgadzałam i jako przykład podawałam Renę Mirecką, a raczej Irenę Kądziołkę. Jerzy uważał, że ona jest wyjątkiem od zasady.

Zwykłą czułością ludzką otaczał [Grotowski] Antka Jahołkowskiego i w pewnym zakresie Renę Mirecką. To dwie osoby, które nigdy nie były w konflikcie z Grotowskim. Antek, lekki zawadiaka, trochę chełpliwy, podporządkował całe życie, przerwane w 1980 roku, pracy na rzecz Teatru i Grotowskiego. Natomiast nie wiem, co go fascynowało w Renie. To sztucznie wykreowana przez samą siebie osoba z wyższych sfer, która w ekstremalnych momentach stawała się prawdziwą góralką, córką szewca. Natomiast wiem z rozmów z Jurkiem o jego czułości w stosunku do matki i brata. Pytanie o ojca najpierw zbywał, aż pewnego razu opowiedział o tęsknocie dziwnej, może bardziej ciekawej niż czułej.

Chciałabym zakończyć wspomnienia związane z Opolem, ale ciągle coś mnie uwiera, dręczy. Wtedy siadam i piszę. Napisałam około 500–600 stron; nie tylko o Grotowskim, ale także o innych przyjaciołach, bliskich i sobie. Z perspektywy osiemdziesięciu lat wiele zdarzeń i ludzi oceniam ostro, ale bez złej woli. Siebie też nie oszczędzam.

O autorce

Opracował Dariusz Kosiński

  • 1. Por. Urszula Bielska: Moje Opole, „Notatnik Teatralny” 2000 nr 20/21, s. 134–154.
  • 2. Jerzy Grotowski: Teksty zebrane, redakcja Agata Adamiecka-Sitek, Mario Biagini, Dariusz Kosiński, Carla Pollastrelli, Thomas Richards, Igor Stokfiszewski, Instytut im. Jerzego Grotowskiego, Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Wrocław – Warszawa 2012. Pozostałe cytaty pochodzące z tego wydania książki są podpisane w tekście numerami stron.
  • 3. Zob. Zapis dźwiękowy spotkania Działalność Teatru Laboratorium 13 Rzędów w Opolu w latach 1959–1964, spotkanie z aktorami i współpracownikami Teatru Laboratorium 13 Rzędów, które odbyło się 12 marca 1993 roku w Ośrodku Badań Twórczości Jerzego Grotowskiego i Poszukiwań Teatralno-Kulturowych.
  • 4. Zbigniew Osiński: Spotkania z Jerzym Grotowskim. Notatki, listy, studium, Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2013, s. 6.
  • 5. Tamże, s. 15.
  • 6. Tamże, s. 24.
  • 7. Tamże, s. 22.
  • 8. Tamże, s. 140.
  • 9. Zob. Agata Adamiecka-Sitek: Grotowski, kobiety i homoseksualiści. Na marginesach „człowieczego dramatu”, „Didaskalia. Gazeta Teatralna” 2012 nr 112, s. 94–105.